Szedł wolno ulicami Den. Jego zakrwawiona, czarna kurtka zakrywała skórzany pancerz. Włosy opadały mu na brudną, poplamioną krwią i błotem twarz. W ręku trzymał shotgun’a z naniesionym czerwoną farbą napisem „Matkojebca”. Uśmiechnął się lekko na widok ludzi wchodzących do domów, schodzących na bok i opuszczających twarz na jego widok. Sprawiało mu przyjemność, że się go bali. Za nim ciągnęła się kolejka niewolników, większość pochodziła z okolicznych wiosek. Wlokło się także za nim kilkunastu handlarzy żywym towarem.
Szli do gildii, do Metzgera. Mijali właśnie dawny kościółek. Tyler rozmawiał właśnie z Grubbem – lokalnym „człowiekiem od brudnych interesów”. Podszedł do nich:
– Witaj Grubb, witaj Tyler – powiedział spoglądając na nich z szyderczym uśmiechem.
– Witaj – odrzekł Tyler.
– Grubb, czemu nic nie mówisz, może to dlatego, że jeżeli nie wyprostujesz tej sprawy z niewolnikami z San Fran, to zawiśniesz na szyldzie mojej gildii? – powiedział bohater.
– Twojej i Metzgera – odparł Tyler.
– Nie zapominam o tym Tyler, nie bój się, i nie zapominam też o tym, że jesteś zarówno moim człowiekiem jak i Metzgera, a ty?- zapytał z uśmiechem.
– Przypominasz mi o tym na tyle często, ze nie mogę zapomnieć – odparł Tyler.
– Uważaj, mogę Ci to przypomnieć „Matkojebcą”, chyba tego nie chcesz? – odpowiedział poważnie bohater.
– Nie – Tyler poszedł pod kościółek.
– Grubb, czy wiesz jak blisko jest twoja śmierć? – posiadacz „Matkojebcy” spojrzał na Grubb’a z ironią na twarzy.
– Niedługo to załatwię, przysięgam – odparł, trzęsąc się Grubb.
– Tutaj czyjaś przysięga nie jest nic warta – bohater odszedł ze śmiechem w kierunku gildii.
Wszedł przez główne drzwi, niewolnicy i jego ludzie czekali na zewnątrz. Nikogo tam nie było. Dziwne jak na ten lokal. Otworzył drzwi do „biura”. Siedział tam Metzger w towarzystwie dwóch dobrze ubranych facetów.
– Witaj wspólniku, czemu tu tak cicho? Kim są nasi goście? – spojrzał na Metzgera obojętnie.
– Witaj… wspólniku… Ci panowie mają „do mnie” interes – złapał bohatera za ramię i wyprowadził na zewnątrz.
– Czy wiesz kim oni są? Nie chcę, abyś rozpierdolił ten interes przez swoje pojebane podejście do wszystkiego – krzyknął Metzger.
– Myślisz, że ich zastrzelę? – bohater uśmiechnął się i spojrzał na drzwi „biura” – Możesz mnie tam wpuścić, nie zrobię nic głupiego.
Metzger odsunął się i wpuścił go do gildii. Metzger usiadł obok dwóch facetów.
– To co z tymi niewolnikami z zachodu? – zapytał Metzger.
– Gotowi do opchnięcia – odpowiedział pierwszy mężczyzna.
– A Ci z Arroyo? – spytał Metzger.
– Z Arroyo? – bohater poczuł kłucie w skroni i czuł jak furia w nim wzbiera.
– Tak, są za miastem, trochę na wschód, w wozach – odpowiedział chłodno drugi facet.
W tym momencie złość rozpierała już bohatera, przyłożył do skroni faceta „Matkojebcę”… i wystrzelił. Potem strzelił drugiemu w klatkę piersiową.
– Co ty do kurwy nędzy zrobiłeś? – krzyknął Metzger.
– Przepraszam wspólniku, ale interesy to jedna sprawa, a powiązania rodzinne to zupełnie inny temat – powiedział bohater i wystrzelił Metzgerowi z Desert Eagle’a w brzuch.
Bohater spojrzał na ciała i schował broń pod kurtkę. Otworzył drzwi od klatek i wyszedł do niewolników.
– Jesteście wolni, możecie iść, a teraz… spierdalać – powiedział i się odsunął. Niewolnicy uciekali w popłochu. Został tylko jeden, Sulik. Mężczyzna podszedł do niego i przykucnął.
– Witam, pewnie nie masz ochoty rozmawiać? – zapytał Sulika.
– Sprzedałeś nas i ja dla Metzgera, zamknąłeś w klatce, spiknąłeś się ze „złymi ludźmi”, nie Sulik nie chce rozmawiać, my i ja wolimy Cię zabić – odparł.
– Sulik, zrobiłem wiele złych rzeczy, ale już oprzytomniałem, mam do wykonania zadanie i teraz zamierzam je wykonać, pamiętam już po co tu przybyłem, zabiłem Metzgera… – do klatki wpadli ludzie bohatera.
– Szefie, co się stało, czemu Metzger nie żyje, czemu niewolnicy uciekają, kilki zastrzeliliśmy, ale większość uciekła.
– Za dużo pytań Wood, macie dzisiaj wolne, niech nic was nie obchodzi, idźcie stąd – odparł bohater.
– Ale szefie… – powiedział Wood.
– Spieprzajcie do domów! – wycelował w Wooda Desert’a. Wood spojrzał na niego i Sulika i powoli się wycofał, tak jak reszta ludzi.
– To nic nie zmienia, my i ja mieć to gdzieś, nienawidzić ciebie, zabić cie kiedy nadarzy się okazja – powiedział Sulik.
– Czyli tego nie załatwimy? – zapytał bohater.
– Nie… – odparł Sulik.
– A chciałem to załatwić polubownie… – strzelił Sulikowi z Desert’a w głowę.
Nie mógł pozwolić, aby Sulik żył. Nawet jeżeli by odszedł i wrócił do dawnej misji, to Sulik by go wytropił i zabił. Nic nie uchroni nikogo przed śmiercią od wielkiego młota. Sulik musiał zginąć, aby bohater mógł przeżyć i znaleźć G.E.C.K.’a. Mężczyzna zrobił wiele złego, popełnił wiele błędów. Ale wieść o członkach jego plemienia, przypomniała mu o tym kim był i co miał do zrobienia. Przestały się liczyć pieniądze i władza. Miał misję do zrobienia i dobrze o tym wiedział. Wyszedł z biura i stanął na ulicy. Wpatrywał się w dom Altmana. Może to źle, że ten sukinsyn go wtedy nie zabił? Nieważne. Teraz miał co innego na głowie. Był innym człowiekiem. Miał cel. W jednej chwili poczuł, że to co się z nim działo do tej pory, przyprawiało go o mdłości. Bardzo się zmienił, zatracił swe ideały. Ale powrócił…
Autor: D-locó