Atak na Gecko

Rozdział #1 „Plan”

… Razem ze Starkiem poszliśmy do Krypty zebrać amunicję i broń potrzebną do przeprowadzenia akcji. Wchodząc, mijaliśmy białe domy, wszystkie takie same… strażników przy wejściach do budynków, obywateli ubranych jednakowo, wszystko było taki nudne… Czasami żałowałem, że nie zostałem w Nowym Reno…
– Ej, Bobby! Dobrze się czujesz?
– Jasne… Wszystko w porządku. Heh, rozkojarzyłem się.
– Dobra, wskakuj – powiedział sierżant Stark, otwierając jednocześnie drzwi do magazynu – Amunicją jest w tej zielonej skrzyni na podłodze. Na razie musze się z wami pożegnać, spotkamy się u doktorka. Przyjdźcie tam po parę bandaży, może kilka stimpaków się też znajdzie.
Weszliśmy do magazynu: ja, Cassidy, Vic i Marcus. Musiałem ubłagać Lynette, by pozwoliła Marcusowi zostać w mieście. Wziąłem M60 gdzieś w rogu, Vic wziął jednego z Gauss Gun’ów, Cassidy – jak zawsze – swojego kochanego Combat Shotguna nosił zawsze przy sobie, no a Marcusowi dałem jedną z obrotówek. Wziął Avengera jedną ręka poszliśmy do następnych drzwi. Był to skład amunicji. Parę magazynków do Gaussa i dwa paski pocisków dla Marcusa wystarczyły, bo mieliśmy jeszcze swoje zapasy z San Francisco. Zabierając wszystko co trzeba, skierowaliśmy się do wyjścia…
– Szefie, daleko jeszcze do tego doktora, nogi mnie już bolą – jak zawsze Vic – już nie wytrzymam…
– Zamknij ryj ciamajdo – powiedział Cassidy – … A szef myśli, że Stark wybierze się z nami do Gecko?
– Ta, jasne… Tak jak zawsze… Hehe jak przeszukiwaliśmy obszary dookoła Gecko powiedział, że jest potrzebny miastu i dlatego wysyła nas, a sam nie pójdzie… Dobra już cicho usłyszy nas.
Wreszcie doszliśmy do gabinetu. Przed wejściem czekała na nas grupka żołnierzy w metalowych zbrojach, doktorek i sierżant Stark. Przywitaliśmy się ze wszystkimi, po czym weszliśmy do gabinetu. Na dobry początek doktor rzucił nam pudło stimpaków, worek Rad-Away’ów i garść Rad-X’ów. Tak w ogóle to zastanawiałem się dlaczego akurat tutaj musieliśmy się spotkać. Przecież mogliśmy porozmawiać o strategii w Krypcie w pokoju przeznaczonym właśnie dla wojska… Wkrótce dowiedziałem się dlaczego, mianowicie jeden z żołnierzy na polecenie Starka, podnosząc jedną z płytek na podłodze pomieszczenia, otworzył przejście do mini-krypty. Wszyscy weszliśmy, żołnierz zamknął klapę, zaczęliśmy schodzić w dół po ładnie wyłożonych schodkach. ” Wiecie, spadek po dziadku, ufundowałem sobie małą kanciapkę” – spiździł się doktorek. Po krótkiej chwili weszliśmy do małej, ale bogato udekorowanej krypty. Bajerka, full-automat.. Siadając, Stark zaczął swoją przemowę:
– A więc czy jesteście gotowi wyruszyć na Gecko pod moim dowództwem razem z grupką tych oto zapaleńców poszukujących przyg…
– KASY !!! – wtrącił Cassidy.
– No dobra, kasy. To jak jedziemy?
– TAK! – wszyscy jednogłośnie zadecydowali o wyjeździe.
Po długiej i męczącej gadce rozeszliśmy się do swoich pokojów w Krypcie. Ja wraz z Vicem i Cassidy’im, a Marcus dostał specjalnie przygotowany dla niego stos materacy i poduszek na stołówce. Położyłem M60 – tkę zastanawiając się po co w ogóle ją brałem na spotkanie. Uwaliłem się następnie na wyrko, słyszałem chrapanie Vica i zacząłem, ni stąd ni z owąd, myśleć o jutrzejszej wyprawie… Gnębiło mnie, czy słusznie podbijamy Gecko, że dla kasy mogłem przecież zatrudnić się do pracy na karawanach… Próbując więcej o tym nie myśleć, dziwnie szybko zasnąłem z moim ulubionym numerem Cat’s Paw Magazine.

Rozdział #2 „Alternatywne rozwiązanie”

Obudził nas Marcus jak zwykle gotowy. Szczerze mówiąc był jednym z moich najlepszych przyjaciół od czasu, gdy wyszedłem z Arroyo w świat szukać GECK’a. Większość ludzi nienawidzi mutantów za to, że popierali kiedyś Mistrza. Jednak ja wiem, że Marcus w głębi ducha jest normalnym człowiekiem.
– Bobby, wstawaj! Już pora śniadania – podał mi kilka szaszłyków – Dla was też coś zwinąłem ze stołu… Nie martw się Cassidy już nie ma po co iść. Wszystko zeżarli. – rzucił Vic’owi kawałek wędzonki z bramina, Cassidy’iemu podał kilka iguan na patyku samemu jedząc własnej roboty szczura w potrawce – Hyyhy, przepis mojej świętej pamięci babci.
– Dzięki Marcus. – odparłem – Ej, może wybralibyśmy się jeszcze przed wyjazdem do baru na jedego, co?
– Hołi siet, to już dzisiaj wyjeżdżamy… Zapomniałem. Ale możemy się wybrać. Już dawno nie miałem w gębie prawdziwej gorzały.. Przez ten cholerny syntetyk dostawałem wymiotów.
Tak więc wybraliśmy się jeszcze przed wyjazdem do baru na peryferiach miasta. Cassidy z żalem sprzedawał go Tubby’iemu, miejscowemu handlarzowi bronią. Wchodząc zauważyliśmy Tubby’iego rozmawiającego ze Starkiem.
– A skąd tu u licha się wziął Stark? – spytał Vic.
– Nieważne. Pewnie też chciał choć jeszcze jeden raz zasmakować prawdziwego Zgnilca. Boi się, że już nie wróci z wyprawy, hehehe…
Rzeczywiście, jak się potem okazało Stark przyszedł na kolejkę, jak sam nam potem powiedział boi się, że zostanie w Gecko na zawsze. Tyle, że z nogami do góry.
– Bobby, słyszałem, że ghule dowiedziały się o planowanym ataku na ich miasto i mają zamiar się bronić. Co ty na to?
– Ja bym ich wszystkich rozp…lił jednym dobrym ładuneczkiem. Jak szefie ?
– Zamknij się Cassidy, próbuję myśleć. Tylko sierżancie Stark, dlaczego pan się pyta o radę akurat mnie ?
– Bo słyszałem, że już nie raz rozwiązałeś nie jeden problem. Chłopie, ty masz uszy ? W Norze jesteś ich osobistym bohaterem. Rozwalenie całej gildii niewolników jest nie lada wyczynem.
– Dobra, już dobra – z tyłu widziałem jak chłopaki mają ze mnie niezły ubaw, pewnie z tego powodu, że jak się potem dowiedziałem byłem czerwony jak świnioszczur – to może… tylko daj mi dokończyć… nie będziemy atakować Ge…
– O nie, co to to nie. Dostałem wyraźny rozkaz od Pierwszego Obywatela Lynette, że mamy całe Gecko zrównać z ziemią.
– Właśnie !!! – wrzasnął Cassidy.
– Ale przecież radny McClure jest przeciwny atakowi, a przecież też ma coś w tym mieście do powiedzenia.
– Hmm, może masz rację, ale wątpię żeby udało ci się przekonać Lynette, by uznała, że da się rozwiązać sprawę bez użycia broni. Ale warto zawsze spróbować.
– Też tak sądzę.
Dopiliśmy jeszcze „nektar” z kieliszków i skierowaliśmy się w stronę Krypty do naszych sypialni. Po drodze zobaczyliśmy jeszcze Valerie, córkę Vica:
– Cześć Valerie jak tam u ciebie. Mogłabyś mi jeszcze ulepszyć parę sztuk broni ?
– Hyy, zależy ile masz kasy. No ale da się zrobić.
– Chciałbym żebyś dorobiła mi w M60 statyw, bo nie wiem czy w rękach dało by się kosić z tego traktora.
– Spoko, 800$.
– Co ?! Zdzierstwo, tak du…
– Nie, to nie.
– Czekaj zapłacę. Masz.
– [Licząc]100, 200, 300, 600… OK., wróć za dwie godzinki, powinnam już skończyć.
Valerie pobiegła do warsztatu, a my weszliśmy ( w końcu ) do Krypty, potem do sypialni. Widziałem jak Marcus jeszcze z trudem przemieszczał się w korytarzu do swojego pokoju. Otworzyłem szafkę, wyjąłem z niej kilka pudeł amunicji FMJ, buty gumowe ( nie wiem po co, ale Stark powiedział, że w tamtych rejonach będą szczególnie potrzebne ), kilka granatów, z biurka wziąłem te stimpaki od doktorka i piguły, wszystko spakowałem do plecaka. No i do podręcznej torby wsadziłem parę kawałków wędzonki, butlę Nuke-Coli i radio. Przygotowałem to wszysto i razem z moim Combat Armorem postawiłem koło łóżka. Usiadłem jeszcze na chwilę, widząc jak Vic niezdarnie wkłada buty do torby z jedzeniem, a latarkę i radio z Nuke-Colą.
Cassidy odwrotnie – musiał mieć wszystko idealnie ułożone, przygotowane… Pedancik… Swojego Tesla Armora ułożył równo na łóżku, zauważyłem jeszcze, że wypolerował, Combat Shotgun idealnie stał na ziemi obok szafki, torba z prowiantem i medykamentami wisiała na krześle… No i jak zawsze musiał uczesać swój i tak łysy łeb. Wkrótce przyszedł także i Marcus z Avengerem na ramieniu i plecakiem w drugiej ręce. Zdążyłem jeszcze coś zjeść i musiałem opuścić ich, by iść porozmawiać z radnym McClure’m. Szedłem przez korytarz, zobaczyłem Phyllis, swoją drogą niezłą laskę, może poznam się z nią bliżej. Wyszedłem z windy i udałem się w dalszą część miasta. Wchodząc na ten teren, gdzie mieszkali jedynie bogaci i radni, musiałem poddać się rutynowemu przeszukaniu, tym samym pozbywając się, oczywiście nie z własnej woli, ostatniej mojej butelki prawdziwego kochanego piwa.
Radny McClure zacząl:
– Jak wiesz jestem przeciwny działaniom wojennym i nie zezwoliłbym na atak, gdybym to ja miał ostateczny głos w Kryptopolis. Sam zrobię wszystko, by skłonić Lynette do przemyślenia tej sprawy. Niestety, muszę cię rozczarować, do Obywatelki nie można wchodzić od czasu, gdy jakiś mieszkaniec wdarł się niespostrzeżenie do jej pokoju i ukradł sporą sumę pieniędzy i jakieś dokumenty. Dlatego sam pójdę do niej i porozmawiam z nią o tym, a ty możesz się zająć własnymi sprawami, zgoda?
– No, muszę się zgodzić. To do widzenia, Radny McClure…
– Nie, nie. Dla ciebie Todd.
– Do zobaczenia Todd. Informuj mnie o wszystkim czego się dowiesz.
– Zrobię tak.
Po tej rozmowie wyszedłem na zewnątrz. Spojrzałem na zegarek w Pip Boy’u. Zostały jeszcze 4 i pół godziny do wyjazdu. Przypomniałem sobie o Valerie. Tak więc skierowałem swe kroki w stronę jej warsztatu. Spotkałem ją na zewnątrz reperującą jakieś małe urządzenie.
– O, witam ponownie!
– Dobra, robota sko…
– Nic nie mów. Masz.
– Dzięki.
I dała mi ładny, wyczyszczony nowy statyw pod M60-tkę. Razem z pakunkiem zajrzałem jeszcze do Amenties Center, przywitałem się i pobiegłem znów do Krypty.

Rozdział #3 „Złe wieści”

– Ej, chłopaki – zastałem ich w sypialni… Vic zasnął – byłem u McClure’a.
– I ? – spytał Marcus.
– Co „I” ? „I” Gecko! Powiedział, że nie można się spotkać z Lynette, bo ostatnio została okradziona. Musiałem zatem rozmawiać z Radnym. Wiem tylko, że sprzeciwia się wojnie z Gecko i chciałby rozwiązać tą sprawę w sposób bardziej konwencjonalny. No i poza tym ostateczny głos należy do Lynette. Obiecał, że z nią porozmawia i będzie nas informował na bieżąco.
Spojrzałem na Pip Boy’a. JEZU! Jeszcze 4 godziny. Co my będziemy przez ten czas robić ? Nudząc się przesiedzieliśmy 2 godziny na rozmowie, jednocześnie dając Vic’owi zdrzemnąć się. Marcus opowiedział nam historię o Mistrzu i o Podróżniku z Krypty – moim przodku. Zdziwiło mnie, że Marcus zaprzyjaźnił się wtedy z człowiekiem o imieniu Jacob. Jak w tamtych czasach mogła zawiązać się tak wielka przyjaźń między człowiekiem, a mutantem ? No i jakim cudem móg…
– Co jest dziewczyny ? – wszedł właśnie Stark, mocnym kopniakiem budząc Vic’a – Nudzicie się? Jesteście pewni, że chcecie jechać? Kilku żołnierzy zdecydowało, że zostanie w mieście. Co, wy też sracie w majty na samą myśl o jatce?
– Chciałbyś, stary paca…
– Ej, Cassidy, starczy. – przerwałem – Nie, jedziemy. A, i jeszcze jedno sierżancie Stark. Rozmawiałem z radnym McClure’m i powiedział mi, że…
Opowiedziałem mu wszystko to, co powiedziałem chłopakom.
– Hmm, raczej nie sądzę, by Lynette zmieniła stosunek do ghuli. No, ale obowiązki wzywają. Muszę iść popytać mięso czy jadą, czy zostają. Jakbyście dostali jakiś informacje, macie mi o wszystkim powiedzieć, zrozumiano?
– Tja… Skur…
– Cassidy !!! Tak jest panie sierżancie.
Stark wyszedł z sypialni, a ja siedząc pomiędzy momi kompanami, myślałem, czekałem na wiadomość od McClure’a. Tym razem Cassidy zanudzał nas jakimiś opowiastkami, skąd jego stary wziął imię dla niego. Nagle do pokoju wparował wartownik, ale nie ten z Krypty, ten był lepiej wyposażony, w końcu Ulepszona Metalowa Zbroja i Panzor Jackhammer nie są tanim sprzęciwem, musiał być więc wartownikiem części północnej miasta, tej, w której mieszkają bogacze. Zadyszany zaczął mówić:
– Panie Bob, Panowie Vic, Cassidy i yyy… „pan” Marcus… Mam dla was wiadomość.
– GADAJ !!! – szybko wrzasnąłem.
– A więc… Radnym McClure kazał mi przekazać, iż…
– MÓW SZYBCIEJ !!!
– Dobra, dobra… Mówił tylko, że rozmowa z Pierwszym Obywatelem Lynette nie udała się.
– Co ?! – w tym momencie patrzyłem, jak Cassidy a uśmiechem na twarzy zaczął pakować pozostałą amunicję do plecaka – Ale, my ni możemy zaatakować…
– Przykro mi, ale nic więcej nie wiem. Do widzenia. – I zamknął drzwi.
– Jest !! No to ruszamy sze… – podsumował Cassidy.
– Zamknij japę ! A teraz pójdziemy powiedzieć to Starkowi.
I wyszliśmy. Pozbawiony jakiejkolwiek nadziei ruszyliśmy do sekretariatu sierżanta Starka. Zobaczyłem jak Vic ze smutkiem na twarzy zamyka drzwi do sypialni, jak Cassidy jak zawsze z takich powodów zadowolony niepotrzebnie ładował broń, jak Marcus także z przejęciem spuścił głowę w dół… W końcu w Broken Hills mutanty żyły w zgodzie z ludźmi i ghulami. Zastanawiam się, czy nie zrezygnować z tej wyprawy. Ale potrzebuje kasy, by kupić Voice Recognition Module, który muszę dać DeathClawom w zamian za GECK’a. A innego sposobu na zdobycie kasy nie ma. To znaczy na pewno są, ale nie mam czasu biegać po pustyni szukać jakichś rzeczy lub bronić bydło przed bandytami itp. Poza tym mam swój honor, obiecałem, że pomogę Starkowi w zamian za pokaźną sumę kasiwa. No i nie chcę wyjść na tchórza… Co mam robić ???

Rozdział #4 „Pustynia i przemyślenia”

Wychodząc z Krypty zobaczyliśmy tylko jeszcze Moore’a za kratkami. Już nic innego mnie nie obchodziło. Popatrzyłem tylko na Pip Boy’a. Hyhyy, jutro już Wigilia… Za 1,5 godziny mamy wyruszać, a dojedziemy właśnie na Wigilię. O Boże! Teraz idąc dróżką między domami Kryptopolis zastanawiałem się czy nie zaimprowizować jakoś podbicia Gecko… Powiedziałbym Lynette, że już należy do nas, a poprosiłbym Bishopa o pomoc. W końcu pomogłem mu wykończyć Carlsona. Załatwiłby mi grupę Raidersów i po kłopocie. Przecież strażnicy Kryptopolis nie dają sobie z nimi rady. Ale z drugiej strony miałbym przerąbane w całym Nowym Reno, przez to, że trzymam z Bishopem. Nie… Jednak nie ma wyjścia. W końcu i tak ghule, prędzej czy później, wymarłyby, przecież nie są nieśmiertelne. No albo mogłyby być zaatakowane przez kogoś innego. Przecież ich elektrownia jest niezłym kąskiem choćby dla Bishopa…
– Bobby, musimy ich zabić?
– Przepraszam Marcus, ale nie ma wyjścia. Nawet gdybyśmy ich nie ruszali, Kryptopolis lub na przykład Bishop rozprawiliby się z nimi – wytłumaczyłem mu.
– U nas w Broken Hills żyliśmy w zgodzie z ludźmi, ghulami… Nawet Szpony Śmierci przychodziły, by wymienić trochę technologii z Krypty na zapasy żywności. A teraz… Ech, ludzie się zmieniają. Tak samo Cassidy, ca…
– Odwal się ode mnie mutancie. Po prostu jestem swego rodzaju patriotą – powiedział Cassidy – Wyobraź sobie jakby to było gdyby rasa ludzka wymarła z powodu mutantów i innych „wynalazków” Enklawy. Przecież wy, mutanci, jesteście silni jak dzikie braminy, nawet silniejsi… Gdyby przez przypadek jakaś grupka ludzi zaatakowała osadę mutków, po czym oczywiście ci ludzie zginęliby, inni patrioci tacy jak ja, zrównaliby wasze osady z ziemią, następnie mutanci wkurzyliby się i wiesz…
– Co wiem?
– WOJNA, przygłupie, WOJNA!!! Rozkręciłoby się na Ziemi niezłe piekło. Ach, wyobrażam to sobie… Mmmm…
– Ej, dobra Cassidy, dosyć! Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz.
Przeszliśmy przez bramę dzielącą miasto główne od peryferii. Całe zebranie miało się odbyć przy Biurze Informacji. Wpadliśmy do Tubby’iego, w końcu zostało nam jeszcze sporo czasu, jakaś godzina. Mieliśmy zapasy, ale wbiliśmy do niego z ciekawości. Opłacało się. Tubby, „patriota” tak samo jak Cassidy, nienawidził ghuli, toteż ofiarował nam trochę żeru na drogę („Macie wy moi dzielni żołnierze”). Przyda się. Zaprosił nas jeszcze do niedawno kupionego od Cassidy’iego baru na szklaneczkę, pogawędziliśmy i żegnając się z nim, poszliśmy na zbiórkę. Przed Biurem stał już sierżant Stark w swoim wypolerowanym Metal Armorze Mk ll, z Light Support Weaponem na ramieniu. Ulizany, nie wiadomo po co, w końcu i tak będziemy brudni jak cholera po przejeździe przez pustynię. Stała też spora grupka żołnierzy, mechaników, elektroników, techników i innych zapaleńców gotowych walczyć na rzecz Kryptopolis. Zobaczyłem jeszcze kilkunastu żołnierzy sierżanta Starka stojących przy trzech ciężarówkach zaparkowanych pod bramą miasta. Jak przewidzieliśmy Stark przygotował, jak zawsze nudną przemowę, kończącą się słowami „Dalej, dzielni żołnierze, ku chwale Ojczyzny, za honor i Pierwszego Obywatela”. Przez nią (przemowę oczywiście) tylko zachciało mi się spać. Potem Stark wydał komendę, by sprawdzić ekwipunek, zobaczyć, czy wszystko mamy i kazał wsiadać do ciężarówek. Akurat podczas wsiadania do samochodów, Vic, jak to miał w zwyczaju, oczywiście zapomniał swojego plecaka z żywnością i napojami. Poczekaliśmy jeszcze trochę, a gdy przyszedł wyruszyliśmy w drogę.
Jechaliśmy przez pustkowia około 2 dni. Po drodze spotkaliśmy kilka karawan do Kryptopolis, no i to co na pustkowiach normalne, wielkie kretoszczury, radskorpiony, nawet z bandytami musieliśmy się uporać, ale to nie stanowiło wielkiego problemu. Spotkaliśmy jeszcze jedną, dziwną rzecz, która mnie zaciekawiła. Mianowicie wielki kamienny okrąg stojący na kilku płaskich skałach. Wyglądało to na robotę jakichś pozaziemskich istot. No bo po co ludzie mieliby robić takie „coś”, a poza tym mało jest maszyn o takiej mocy i możliwościach, które mogłyby ze skały utworzyć taki, nie wiem jak to nazwać, symbol. Zaznaczyłem to miejsce na mapie w Pip Boy’u i ruszyliśmy dalej…

Rozdział #5 „Przygotowania”

Dojechaliśmy na miejsce około godziny 23.00. Samochody zaparkowaliśmy na wcześniej przygotowanych miejscach przez ekipę zwiadowczą. Wielki parking znajdował się tuż za wielką skalistą górą przed miastem ghuli. Nie mieli szans wypatrzyć nas stąd, więc rozbiliśmy mały obóz. No może nie taki mały, w końcu nasz oddział liczył około 60 ludzi. Podczas gdy żołnierze parkowali samochody, rozkładali namioty, uruchamiali elektryczne grzejniki i lodówki na jedzenie, a technicy i mechanicy rozstawiali urządzenia i radary, my: ja, Vic i Cassidy szukaliśmy odpowiedniego miejsca na punkt obserwacyjny. Marcus został, ponieważ tylko on był na tyle silny, by wyciągnąć z ziemi wszystkie korzenie, które utrudniały pracę. W końcu znaleźliśmy idealne miejsce, a ponieważ poszło nam to tak szybko, sierżant kazał nam jeszcze wyszukać kilka odpowiednich miejsc dla sniperów. Po denerwującym zadaniu wszyscy udali się na posiłek do polowej stołówki. Jedzenie nie było takie złe: pieczone iguany, owoce, czysta woda, braminina i inne rarytasy, o których w mojej wiosce mógłbym tylko pomarzyć. Myślę, że Kryptopolis specjalnie ufundowała nam taką wyżerkę, żeby podnieść żołnierzy na duchu. I dobrze. Miałem za sobą cięższe walki, a teraz darmowa wyżerka. Hehe…
Po obiado-kolacji poszliśmy do namioty ze specjalnie wykopaną pod nim i zabezpieczoną piwnicą. Przyznam, przygotowana była świetnie, choć było w niej cholernie zimno. Na szczęście wzięliśmy ze sobą kurtki skórzane, a oddział „wyposażony” był w dużą ilość ciepłych koców. Przypuszczam, że radny McClure nie mogąc pomóc nam w pokojowym rozwiązaniu sprawy Gecko, próbował przynajmniej zapewnić nam komfort. I chwała mu za to! Bez tych koców na pewno zamarzlibyśmy w tej piwnicy. Nie możemy przecież spać na pustyni. Stwory, temperatura, promieniowanie. A pod szczelnie zamaskowanym wejściem w namiocie śpimy wygodnie, no ale nie do końca „komfortowo”. Na Marcusa poszło 7 koców i trzy połączone ze sobą koje.
Rano obudziliśmy się wypoczęci, jak sądzę, i w dobrych nastrojach. Na żołnierzy czekały podziemne łazienki, w których można było znaleźć m.in. prysznice ze zbiornikami na wodę i przenośne suszarki. Po rannej toalecie wszyscy wyszli na górę do stołówki na śniadanie. W namiocie czekał już na nas sierżant Stark i Oddział Zwiadowczy. Oni to mają przerąbane. Musieli nie spać całą noc, a przy życiu utrzymywała ich tylko specjalnie zaprojektowana ocieplarka. Asortyment jedzenia nie był już tak wielki, bo ociężali żołnierze nie mogliby walczyć. Każdy wziął sobie talerz z wybraną wcześniej przez siebie składanką i usiadł w wyznaczonym miejscu. Jedynie Marcus musiał jeść na zewnątrz. Star powiedział, że osobiście nic do niego nie ma, ale przepisy tego wymagają i żołnierze nie chcą jeść w towarzystwie mutanta. Poszedłem więc do niego z talerzem w ręku. Znalazłem go przy kiblach, jedzącego udziec z bramina. Zagadałem zatem do niego:
– Nie rozumieją ciebie. Wiem jak to jest…
– Nie, szefie, nic mi nie jest. Ja wiem, że ludzie nienawidzą mutantów tylko za to, że kiedyś popierali Mistrza.
– Nie martw się Marcus. Ja cię rozumiem. Tak samo jak Vic, a NAWET i Cassidy. On tylko udaje takiego chojraka, ale jestem pewien, że bez któregoś z nas wkrótce wymiękłby. Tak samo każdy z nas. Przez tak długi czas jaki podróżujemy, zżyliśmy się ze sobą tak bardzo, że trudno byłoby nam się rozstać.
– Tak myślisz, Bobby?
– Pewnie, że tak.
Po tej rozmowie skierowałem swe kroki ku stołówce skończyć swoje śniadanie. Zdążyłem jeszcze zwinąć butlę Nuka-Coli. Po śniadaniu wszyscy żołnierze skierowali się do sali ćwiczebnej. Wszyscy, bez wyjątku, mieliśmy wejść do największego namiotu ze wszystkich jakie tu stały. Ustawiono nas w jedną długą kolejkę. Żołnierze wchodzili po pięciu i wychodzili po 10 minutach. Gdy wreszcie przyszła kolej na nas, z pokoju wyszedł Stark i zaprosił nas do środka. Ja, Vic, Cassidy, Marcus i jeden z żołnierzy, niejaki Juan wmaszerowaliśmy do namiotu. Był duży, ładnie zaprojektowany w środku, a w samym centrum było wielkie pole, na którym odbywały się ćwiczenia. Niewiadomo dlaczego wszędzie na ziemi porozrzucane były kawałki gumy, jakieś szmaty i czerwona farba. Wkrótce dowiedziałem się dlaczego: z pola wyłoniło się 5 sztucznych ghulów. Usłyszeliśmy tylko jedną komendę: „rozpier� ich jak najlepiej umiecie!”. Pierwszy poszedł Marcus. Gdy pojawił się przed nim ghul, ten wyjął swojego Avengera, którego nosił na plecach w skórzanej kaburze, a potem zobaczyłem tylko drobno posiekane skraweczki manekina. Gdy opadł dym i kurz Stark zawołał: „pan Vic”. Vic trochę zmieszany wybiegł na pole. Po kilku sekundach pojawił się ghul, lecz chwilę później na ziemi turlała się tylko jego szmaciana głowa i spory kawałek ręki. Po chwili wywołano moje imię: „Bobby, naprzód!”. Ruszyłem na pole i wyciągnąłem M60-tkę. Potem położyłem się na ziemi I czekałem. Gdy wyszedł ghul nie zastanawiając się, nacisnąłem spust. Słyszałem tylko głośne „wow” I szelest łusek na ziemi. Widziałem trzęsącą się lalkę ghula, od której co chwilę odpadały kończyny I inne fragmenty ciała. Puściłem spust. Wstałem, zwinąłem pasek amunicji I podniosłem broń. Potem Stark I Marcus zaczęli klaskać, a Cassidy nie czekając ani chwili wbiegł na pole I rozwalił ghula jedną seryjką z Combat Shotguna. Zadowolony wrócił do nas I przeładował spluwę. Po nim to samo ze swojego karabinu snajperskiego rozwalił kukłę strzałem w sam środek głowy, z której wyleciały wnętrzności bramina z czerwoną farbą. Nie zmęczeni wróciliśmy wszyscy przed namiot, a za nami Stark.
– No, widzę Bobby, że nie jedną walkę masz za sobą! Twoi przyjaciele i Juan też są nieźli. Jesteście gotowi do konfrontacji z wrogiem. Zatem, widzimy się o 18.00 przed moim namiotem. Muszę ogłosić naszą strategię, a o 20.00 powinniśmy już szturmować Gecko.
– Tak jest, sierżancie Stark.
– A więc, do zobaczenia.
I poszedł. Przez chwilę staliśmy jeszcze i gawędziliśmy sobie, przy okazji zapoznaliśmy się z Juanem. Okazało się, że pochodzi z NCR, ale nie podobało mu się tam i wyjechał szukać przygód. I tak trafił tutaj. Cóż, poznaliśmy kogoś, to już coś. Ugadał z jednym z żołnierzy, że zamieni swoje łóżko z nim, tak by leżał przy nas. W gruncie rzeczy był całkiem fajny. Przynajmniej można z nim pogadać na wiele tematów. Potem i my się rozeszliśmy. Ja razem z Marcusem i Juanem poszliśmy na stanowiska snajperski pooglądać trochę zachodu słońca i krajobraz, a Cass i Vic udali się na jednego do stołówki. Wziąłem ze swojej podręcznej torby Nuka-Colę, napiłem się trochę i poczęstowałem chłopaków. Na miejscu spotkaliśmy grupkę sniperów i jakiegoś kucharza. Grali w jakąś grę karcianą. Mówili o jakiejś Tragic: The cośtam… Odsunęliśmy się na bok, usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać. Juan zaczął opowiadać, jak to było w NCR, ale nagle coś przykuło moją uwagę. Od strony miasta biegło na obóz kilkanaście kretoszczurów a wraz z nim kilku ghulów. O Matko! Zawołałem sniperów, ci nie zastanawiając się ani chwili, wzięli swoje karabiny snajperskie i zaczęli celować do hordy. Padły dwa kretoszczury i ghul. Ale to nie wystarczyło. Popędziliśmy ile sił w nogach: ja razem z kumplami i kucharzem. Pobiegłem do Starka i go o tym powiadomiłem. Ten włączył alarm i na nogi zerwał się cały obóz. Juan pobiegł po Cassidiego i Vica, a Marcus miał wziąć nasze giwery z namiotów. Wkrótce przyleciał z moją M60-tką, Vicowi rzucił Gaussa, a sam zza pleców wyjął Avengera. Cassidy swojego Combat Shotguna nosił przy sobie więc nie było potrzeby mu go przynosić. Nie było czasu na założenie pancerzy więc pognaliśmy do bramy obozu. Na miejscu spotkał nas straszny widok: kilku strażników zostało rozszarpanych przez kretoszczury, jeszcze kilku leżało wśród kilku nieżywych ghulów. Na szczęście nadbiegały posiłki. Nie czekając na nic Marcus wziął potężnego miniguna i zaczął siekać z wściekłością na twarzy. To samo zrobił Cassidy. Vic z Juanem weszli na wieżę strażniczą i stamtąd „bombardowali” wrogów celnymi strzałami i seryjkami z FN FAL’a. Ja sam położyłem się za jakimś pudłem, na nim rozłożyłem moją giwerę i wymierzyłem w dwa kretoszczury gryzące wartownika. Nacisnąłem spust. KRTRTTRRR KLINK KRANK. Padły. Odwróciłem się szukając jeszcze jakiegoś celu, gdy nagle upadło na mnie bezgłowe cielsko kretoszczura. Okazało się, że Cass widząc jak stwór skrada się do mnie, w ostatnim momencie odstrzelił mu łeb. Podziękowałem mu spojrzeniem i ruszyłem w tłum obrońców. Zostało kilka kretoszczurów i 12 ghuli. Kilka chwil później zobaczyłem tylko padające gdzie niegdzie głowy, pourywane kończyny, zmasakrowane ciała. Wkurwiłem się. Nie kładąc się na ziemię, chwyciłem eM-kę i – nie pamiętam – zacząłem siekać wszystko co znajdowało się przede mną. W parę sekund wszystko ucichło. Cała bitwa trwała zaledwie 20 minut, ale w tym czasie napastnicy zdążyli zabić kilkunastu naszych żołnierzy i dwóch mechaników. Ci co przeżyli i tchórzliwy personel zaczęli zbierać ciała. Z wieży zeszli Vic z Juanem, Marcus, nadal sapiąc ze wściekłości, podszedł do mnie, tak samo zrobił Cassidy. Wszyscy razem udaliśmy się do Namiotu Medycznego. Dostałem kulkę w ramię, a Marcus rozszarpaną miał nogę. Nawet nie poczuł jak rozwścieczony kretoszczur chwycił go za nogę. W czasie walki zobaczyłem tylko jak wielka łapa mutanta podnosi stwora, i w powietrzu miażdży mu łeb. Krótka operacja trwała kilka minut. Marcus z kilkoma opatrunkami, ja z bandażem na ręku wyszliśmy z Namiotu Medycznego. Zostało pół godziny do zebrania. W międzyczasie podziękowałem Cassidy’iemu za uratowanie mi tyłka i postanowiłem w prezencie postawić kolejkę wszystkim w barze, ale dopiero po ataku. Wiedziałem, że Cass się ucieszy. Poszliśmy zatem do namiotu Starka na zbiórkę. Ze wszystkich stron schodzili się żołnierze, personel: czyli elektronicy, mechanicy, z namiotu wyszli też medycy, a z punktów zwiadowczych zeszli sniperzy. W środku siedział już sierżant Stark i kilku przedtem przybyłych żołnierzy. Gdy wszyscy usiedli, jak zawsze zaczął Stark:
– Witam was wszystkich !! Na tym spotkaniu mamy ustalić całą strategię i taktykę działania. Podzielimy także zespoły na grupy. Mamy już tu taką grupę, jedną co prawda, ale jest. Chodzi mi o Grupę Szturmową. Powymieniamy także nasze opinie na temat ataku, w końcu jest to naszym głównym zadaniem. Nie przyjechaliśmy tutaj na wczasy. A więc zacznijmy. Najpierw podzielimy was w grupy. Aha, przypominam, że z grupy nie można się przepisywać do innej grupy. Teraz ustawcie się w rzędzie, ja was rozdzielę.
Ustaliśmy wszyscy w równym rzędzie i czekaliśmy na podział…
– Pan Bobby, tak zwany Dziecko Przeznaczenia, mutant Marcus, pan Vic złota rączka, barman Cassidy. Wystąpić!
– Tak jest.
– Panie Bob, daję panu prawo wyboru członków grupy, którą będzie pan dowodził.
– Ehem, yyy, ja ?? No dobrze. Zatem… Marcus, Cassidy, Vic, Juan i ci dwaj panowie… Jak?
– Szeregowy Pedro Cortez!
– Starszy szeregowy Jack Thomas!
– Tak. Sierżancie już wybrałem.
– Wspaniale. Stańcie za żołnierzami i poczekajcie, aż wszyscy zostaną podzieleni.
– Oczywiście, sierżancie Stark.
Słyszeliśmy jak następne nazwiska padają do różnych oddziałów: Dean, Johnson, Laskowsky. Swoją drogą mamy fajną nazwę oddziału – „Oddział Eksterminujący”. Czy miało to oznaczać, że będziemy żywą tarczą, czy wejdziemy na pierwszy ogień, mając za zadanie niszcząc wszystko co żyje i się rusza?

Rozdział #6 „Konfrontacja”

Po skończonym rozdzielaniu ludzi na oddziały i grupy przyszedł czas na omawianie strategii. Sierżant Stark wystawił wielką, czarną tablicę zza kotary na ścianie, podniósł z biurka jakiś kijek i zaczął wskazywać różne punkty na mapie – jak sądzę – narysowanej na tablicy.
– Razem z kapitanem Connery’im i zwiadowcami z naszego obozu ustaliliśmy plan działanie poszczególnych grup. Na sam początek: powiem, żeby było jasno najpierw wkracza Oddział Szturmowy, a zaraz za nim Oddział Eksterminujący. Podczas, mam nadzieję, krótkiej wymiany ognia, Grupa Saperów wkrada się do miasta i pod każdy, KAŻDY bez wyjątku budynek podkłada ładunek wybuchowy. Nie martwcie się, nikt nie będzie siedział, a na pewno nikt nie będzie się nudził. Razem z saperami do akcji wkroczy Oddział Wsparcia, w razie gdyby „wojsko” Gecko, hehe jeśli można to tak nazwać, będzie przewyższało liczebnie nasze. Czy wszystko jasne?
– Panie sierżancie, a co mamy robić po wybiciu wszystkich ghuli?
– O to się nie martw, Sparks. Po skończeniu bitwy do elektrowni wkroczą elektronicy z mechanikami, a medycy wejdą na pole starcia, by założyć opatrunki ewentualnym ofiarom, ale to mało prawdopodobne. Jeszcze jakieś pytania? Jeżeli nie, wyjdźcie do swoich namiotów wziąć wszystko co potrzeba i za pół godziny ruszamy.
Wszyscy wyszli z namiotu sierżanta Starka. Teraz, po tym ataku na nasz obóz, nie miałem już wrażenia, że robimy coś złego. Szczególnie po tym, jak skoczył na mnie obrzydliwy kretoszczur, ale na szczęście uratował mnie Cassidy. Przedzieraliśmy się przez tłum żołnierzy wymieniających opinie na temat ataku na miasto. Weszliśmy do namiotu, następnie przez klapę w podłodze do piwnicy. W środku byli już żołnierze pakujący się. My także wzięliśmy się do przygotowywania. Założyłem swojego niedawno zakupionego u Tubby’iego Combat Armora Mk ll, to samo zrobił Vic i Cass. Marcus był za wielki na zbroję, toteż zarzucił na siebie skórzaną kurtę. Otworzyliśmy wspólną szafkę. Wzięliśmy amunicję, plecaki z butami i innym sprzętem, torby z amunicją, worki podręczne z żywnością i medykamentami, radia, kompasy i granaty. Razem z Cassidy’im wyglądaliśmy prawie tak samo, bo on też nosił Combat Armora. Vic miał Metal Armora Mk ll. Też niezły bajer. W międzyczasie Marcus wrzucił sobie na plecy kilka pasków amunicji. Zawsze dziwiło mnie to, ile też ten mutant ma siły. Na plecach nosił Avengera, którego ja ledwo w dłoniach nosiłem, do tego amunicja ciężka jak cholera, przecież ołowiowa, plecak… Tak się przebieraliśmy, gdy wszedł Juan z Cortezem i Thomasem.
– Szefie, jesteśmy gotowi!
– Hyyy, po pierwsze, nie nazywajcie mnie szefem. W końcu się znamy. Jestem Bob, Bobby jak chcecie. Po drugie jak zdążyliście się tak szybko przygotować?
– Jak trzeba to trzeba, szefie… Yyy, znaczy Bobby.
Razem wygrzebaliśmy się z piwnicy na powierzchnię. Potem przez namiot i pod bramę. Stali już tam żołnierze, Stark jak zwykle, jeszcze niektórzy dochodzili. Po kilku minutach, gdy zeszli się wszyscy Stark zawołał:
– Czy jesteście gotowi wyruszyć do walki ze złem, które zagraża Kryptopolis i innym miastom, a szczególnie całej ludzkości. Czy jesteście gotowi poświęcić życie dla ojczyzny, dla honoru… Eee tam, co ja będę pieprzył. Po prostu: JEDZIEMY SKOPAĆ PARĘ ZIELONYCH TYŁKÓW!!!
– JEEEAAA!!! TAAA!!! GOTOWI!!! – pokrzykiwali jeszcze co poniektórzy.
– No to co tu dużo gadać… Ustawić się w rzędzie!
Za chwile zza kupy skał wyjechały trzy ciężarówki. Było nas już tylko czterdziestu sześciu po dzisiejszym ataku, dlatego jedna ciężarówka była do połowy zapełniona, Więc sniperzy, korzystając z okazji, wpakowali na pakę jeszcze trochę statywów pod karabin, a saperzy mogli władować więcej min przeciwpiechotnych. W obozie zostało tylko kilku strażników i sniperów, dwóch medyków, elektronik i mechanik. Zawarczały silniki i ruszyliśmy. Nasz oddział, czyli Oddział Eksterminujący jechał razem z Oddziałem Szturmowym w jednej ciężarówce. Na peryferie miasta jechało się około półtora godziny, więc mieliśmy czas na rozmowy i przemyślenia. Cassidy odruchowo, co jakiś czas sprawdzał czy ma naładowaną broń, Marcus bez słowa wpatrywał się przez okno w wielkie, szare pustkowia, Vic obgryzał paznokcie, a Juan rozmawiał z Cortezem i Thomasem. Sam zagadałem do kilku żołnierzy z Oddziału Szturmowego, ale większość z nich nie miała ochoty rozmawiać. Ja sam bardzo się denerwowałem, tak jak pewnie wszyscy, jedynie Stark był uśmiechnięty, jakby zawsze czekał na tą chwilę. I to prawda! Od zawsze marzył o tym, by zniszczyć Gecko, albo przynajmniej zająć ich elektrownię. Był rasistą jak większość ludzi w dzisiejszych czasach. W końcu nadeszła jego upragniona chwila. Zostało tylko pół godziny, by ujrzeć na horyzoncie Gecko. Wszyscy byli teraz bardzo nerwowi, już Marcus nie chciał ze mną rozmawiać. Też się denerwował. Zawsze był przeciwnikiem wojen ras, ale po ostatniej bitwie zdecydował, że z ghulami będzie walczył do końca. Nagle za oknami, gdzieś przed nami, zaczęła pojawiać się świecąca powłoka. Stark powiedział, że jesteśmy już bardzo blisko miasta, a ta powłoka powstała przez tak wielkie promieniowanie. Już wiedziałem dlaczego dostaliśmy tak dużo tych małych, śmiesznych kapsułek. Miały zapewnić nam ochronę przed tym promieniowaniem. Od walki prawdopodobnie dzieliło nas już tylko kilka minut. Każdy, bez wyjątku, zaczął nerwowo sprawdzać swój sprzęt, zakładać hełmy na głowy, mocniej przymocowywać granaty i radia do pasków, ściślej zawiązywać buty i zabezpieczać torby z medykamentami – to najważniejsze. Nagle ciężarówki zatrzymały się. Czułem jak serce podchodzi mi do gardła. Sierżant Stark zawołał jeszcze do wszystkich, że przyszłość rasy ludzkiej zależy od nas i takie tam pierdoły. Dał jeszcze rozkaz działać według planu i kazał ruszać do boju. Tym razem nie było żadnego planowania. Po prostu każdy musiał zapamiętać, co kto miał robić. Teraz wszystko zależało od nas. Nas – żołnierzy, dobrego zgrania i działania według wcześniej ustalonej taktyki. Jak ustalono, pierwszy do boju wkraczał Oddział Szturmowy, i nasz oddział – Oddział Eksterminujący. Jednak nie można było zaatakować od razu. Wpierw na szczyt pagórka wyszli snajperzy. Ustawili swoje karabiny na statywach, położyli się na ziemię. Usłyszeliśmy kilka strzałów i dwa ciche, ale dość głośne by je usłyszeć, jęki. Zaraz potem wydarł się alarm, a w całym mieście, na ważniejszych budynkach zaczęły migać czerwone światła. Chwilę potem naszym oczom ukazał się zaskakujący widok. Zza elektrowni wychodziły oddzialy uzbrojonych i opancerzonych ghulów, z okien wystawały lufy, a w naszą stronę padały granaty i koktajle Mołotowa. Jednak nasi ludzie nie popadali w panikę. Widać musieli być przygotowywani do takiego typu zaskoczeń. Sierżant Stark wrzasnął, żeby schować się za pagórkiem i poczekać, aż snajperzy zlikwidują większość przeciwników. Ale zanim to powiedział, usłyszeliśmy tylko dźwięk tłuczonego szkła, a z pagórki spadło na nas ciało spalonego snajpera. Stark czerwony ze złości powiedział tylko cicho: „Do boju…”. A więc ruszyliśmy wspomagani przez snajperów. Oddział Szturmowy i my zdążyliśmy przebiec przez pole bitwy i wejść do elektrowni. Naszym zadaniem było „oczyszczenie” elektrowni przed nadejściem elektroników i mechaników. Na sam początek rozdzieliliśmy się. Szturmowcy poszli w lewo, a my w górę. Na czatach przed wejściem zostawiliśmy Marcusa i Corteza, a ja, Vic, Cass, Juan i Thomas poszliśmy w ciemny korytarz przed nami. Thomas i Vic wyjęli latarki. Dobrze, że Stark kazał nam je wziąć, bo było tak ciemno, że ledwo widziałem lufę swojej M60-tki. Ciekawe jak ghule widzą tak dobrze w takich ciemnościach. Hehe, może dlatego, że same świecą. Przez chwilę nic się nie działo, ale zaraz potem doszedł do nas dźwięk broni i wycie z bólu. Na pewno Szturmowcy natknęli się na garstkę ghulów. My także znaleźliśmy się w podobnej sytuacji. Idąc, zza rogu wybiegło trzech ghulów z karabinkami szturmowymi. Na szczęście w samą porę Cassidy wystrzelił w nich całą seryjkę z Combat Shotguna, a Thomas celnie rzucił granatem pod nogi jednego z nich. Granat wybuchając, rozerwał na strzępy stojącego nad nim zielonoskórka i ciało martwego już drugiego. Trzeci został zraniony odłamkami i nie mogąc już iść dalej padł na ziemię, a ja wykończyłem go jednym mocnym cięciem mojego podręcznego noża. Zdążyłem dać już imię mojej mizerykordii. „Latająca Zakonnica”. Tak samo jak pseudonim jednego z tych bokserów, z którymi walczyłem w Nowym Reno. Szliśmy dalej. Juan zauważył jakieś drzwi naprzeciwko nas. Drzwi są po to, by je otwierać. Tak też zrobiliśmy. O żesz kurde…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.