Doprawiając ostatni kęs życia

A post-nuclear horror story

We wrześniu i październiku jesienne wichry morskie znad Channel Islands wdzierają się do południowej Kalifornii i, nie napotkawszy przeszkód w postaci żadnej szaty roślinnej, docierają czasem aż do wypalonych ruin, które kiedyś były miastem Phoenix. W okolicach olbrzymiego leju, pozostałego po podziemnej bazie wojskowej, wicher wpada w cyrkulacje i porywa tony radioaktywnego pyłu, nagromadzone tam w postaci osadu tak grubego, że 170 lat jakie upłynęły od Wojny nie zdołały wygasić promieniowania. Tworzące się niekiedy radioaktywne burze nie trwają dłużej jak kilka – kilkanaście godzin, ale mają rozmach wystarczający by sięgnąć przedmieścia Necropolis 450 km na północ, zamieniając w kłębek drgających, świecących tkanek każdą nierozważną istotę, która zdążyła już zapomnieć o skutkach Wojny.
Pośrodku szalejącej nocą radioaktywnej zamieci, około 100 km na północny zachód od jarzącego się krateru, stoi samotnie wielka, piętrowa posiadłość, zbudowana z białego, piaskopodobnego tworzywa, jakiego użyto wiele lat temu do stworzenia VaultCity. Wzniesiony na niewielkim wzgórzu hermetyczny, prosty, choć imponujący budynek trwa niewzruszenie wśród wichury, oferując swym mieszkańcom pewną ochronę przed nieprzyjaznym żywiołem.
Przez okno z metalplastiku Jesse Gomez obserwował rdzawoczerwone kłęby pyłu przewalane przez wicher na tle brunatnego nieba. Mógł sobie niemal wyobrazić ryk burzy, którego nie słyszał przez całkowicie szczelną konstrukcję domu. Jedynym odgłosem był cichy szum szybu wentylacyjnego, sięgającego umieszczonego na parterze olbrzymiego zbiornika tlenowego. No tak, była jeszcze muzyka.
Jesse niechętnie odwrócił się od okna i obrzucił wzrokiem wypełnione ludźmi pomieszczenie, zwane szumnie przez gospodarza „salą balową”. W rogu wielki głośnik chrypiał jakiś starożytny przebój punk rockowy, tak zniekształcając słowa, że młody biznesmen nawet nie zadawał sobie trudu by odszyfrować treść piosenki. Pod ścianami stały długie stoły zawalone resztkami jedzenia i butelkami portlandzkiej whisky, a ściślej rzecz biorąc butelkami po portlandzkiej whisky. Przyjęcie dla uczczenia sześćdziesiątych urodzin gospodarza Jebadiah H. Campbella dobiegło już końca.
Jesse nie spodziewał się, że Campbell dożyje sześćdziesiątki; szczerze mówiąc nie spodziewał się, że stary druh dożyje pięćdziesiątki, kiedy dziesięć lat temu zostawiał go na pewną śmierć na pustkowiach Nevady. Wiadomość o jego ocaleniu kilka lat temu zaskoczyła młodego przemysłowca. chociaż nie tak bardzo jak to zaproszenie. No cóż, Jesse wzruszył ramionami, w ciągu ostatniej dekady wiele się zmieniło w życiu ich obu. Jesse nie był już tym młodziutkim, żądnym przygód gnojkiem, z którym Campbell poszukiwał złóż uranu w Nevadzie. Dzięki odkryciom, jakich wspólnie dokonali, Gomez był właścicielem największych kopalni uranu na wschód od Broken Hills i biznesmenem którego znano i darzono respektem na całym obszarze tego, co zostało z zachodniego wybrzeża. Campbell też się ustatkował, zbił majątek, za który wybudował ten dom, został wartościowym i szanowanym obywatelem New California Republic. Musiał się z Jessem liczyć, więc młody przemysłowiec nie obawiał się pułapki. Zapewne Jeb postanowił zapomnieć o starych sprawach i zaprosił go, licząc na wspólne interesy w przyszłości. Jesse pociągnął łyk z trzymanej w dłoni szklanki. A jednak, ilekroć łowił wzrok gospodarza czuł się nieswojo. Duże, bladoniebieskie oczy Campbella miał wyraz dobrodusznej pobłażliwości, ale Jesse widział u niego to samo spojrzenie, kiedy ten strzelał do mutantów w Nevadzie.
Rzucił okiem na zegarek. Był to antyczny złoty „olex”, jak wynikało z na wpół startego napisu na kopercie. Elektroniczne cacko sprzed Wojny kosztowało Jessego małą fortunę, ale doszedł do najstarszego wniosku świata – swoją wyjątkową pozycję w społeczeństwie należy w każdy możliwy sposób podkreślać. Dochodziła dziesiąta. Większość gości, kelnerów i hostess odwieziono godzinę temu do Los Angeles, zanim burza zdążyła się rozpętać. Od kiedy San Francisco nawiązało kontakt z resztą świata, prognozy Hubologów stały się najpewniejszym źródłem informacji meteorologicznych. Jesse zastanowił się po co Campbell wybrał taką parszywą noc na przyjęcie. Może chciał dodać imprezie nastroju, pomyślał wykrzywiając wargi w grymasie, który od biedy można by uznać za uśmiech.
Oprócz niego w sali balowej było dziesięć osób. Wszyscy byli dosyć trzeźwi, zapewne też wszyscy zastanawiali się dlaczego dostąpili zaszczytu przenocowania w rezydencji Campbella. Jesse nie miał na to wcale ochoty, w L.A. czekali na niego wspólnicy i kochanka; jeśli miał rozmawiać ze Starym o interesach wołałby to zrobić na neutralnym gruncie. Wszyscy czekali teraz w milczeniu, aż gospodarz wróci ze swym służącym z gabinetu. Jesse potarł skronie; był zmęczony podróżą i przyjęciem, a muzyka zaczęła przechodzić w jego mózgu w jednostajne dudnienie. Miał nadzieje, że Campbell wróci jak najszybciej i wyłączy to cholerstwo.
Dwóch gości spośród zaproszonych przez Starego znał. Jednym był stojący obok niego gruby mężczyzna w tunice wysokiego urzędnika NCR. Nazywał się Anthony Jefferson i sprawował urząd sekretarza wice-prezydenta Republiki. Jesse słyszał, że Tony i Campbell mieli ze sobą niegdyś na pieńku z powodu pewnego zezwolenia na budowę fabryki plazmy; tym bardziej zaskoczyła go jego obecność na jublu. Tłusta twarz polityka poczerwieniała i ogólnie sprawiał wrażenie jakby za dużo wypił, ale Jesse wiedział, że sekretarz jest zbyt przebiegły by się upić w tak niepewnej sytuacji. Zamienili ze sobą kilka zdań, starając się wybadać powód dla jakiego poproszono ich by pozostali, ale żaden z nich nie był skory do zwierzeń na temat swojej wspólnej przeszłości z gospodarzem.
Drugim był niski, chudy, ubrany na biało człowieczek, któremu siwe postrzępione włosy i grube okulary nadawały wygląd roztargnionego naukowca. W istocie, był to Jackson Blauberg, tytułowany profesorem, choć nie istniał już żaden uniwersytet mogący nadać mu stopień. Znany był w całej Kalifornii jako wybitny badacz przedwojennej technologii; szczególny rozgłos nadały mu eksperymenty z bio-implantami, o których to doświadczeniach opowiadano różne mroczne historie. Profesor wydawał się dość podenerwowany, co oznajmiał światu skubiąc wystarczająco już postrzępiony krawat.
Pozostali tworzyli barwną zbieraninę, choć Jesse nie mógł odgadnąć co mogłoby ich łączyć z Campbellem i sobą nawzajem. Pod przeciwległa ścianą stało dwóch oficerów Bractwa Stali. Nie mieli na sobie pancerzy wspomaganych (pewnie zostawili w czołgu, wyszczerzył się do siebie Jesse), a jedynie galowe pancerze, pozwalające na rozpoznanie rangi. Jeden był paladynem; wielki, twardoszczęki sukinsyn o imponujących siwych wąsach i romańskich rysach twarzy. Piwne oczy, pozbawione ciepła właściwego tej barwie, lustrowały otoczenie z zamarłym w nich wyrazem pogardliwej wściekłości. Drugi, w randze rycerza, był niższy i szczuplejszy. Krótko ostrzyżone włosy miały kolor słomy, a zielone oczy patrzyły spod półprzymkniętych powiek łagodnie, choć badawczo. Obaj byli ostentacyjnie uzbrojeni, co w postnuklearnej Kalifornii było rzeczą normalną; sam Jesse miał przewieszony przez plecy combat shotgun.
Obok nich, na kanapie z geckowej skóry przycupnęła ładna, drobna dziewczyna. Mogła mieć najwyżej siedemnaście lat; marchewkowe włosy ocieniały niedbale przystrzyżonymi kosmykami bladą, szczupłą twarz. Szmaragdowe oczy patrzyły na pozostałych gości z wyraźnym znudzeniem – Jesse zauważył, że częściej od innych spoglądała na mały, srebrny zegarek na przegubie. Ubranie i wygląd wskazywały na znaczny majątek; młody biznesmen przypuszczał, że mogła być w jakiś sposób spokrewniona z gospodarzem.
Ostro kontrastowała z nią druga kobieta, oparta o metalową szafę z holodyskami. Była mniej więcej w wieku Jessego, miała około trzydziestki. Brudny skórzany pancerz i ogorzała, poznaczona bliznami twarz nasuwały skojarzenie z pustynną bandytką, nie takie znowu karkołomne założenie, jeśli wziąć pod uwagę przeszłość Campbella. Była wysoka, muskularna i ogólnie sprawiała twarde wrażenie. Ciemne, związane w koński ogon włosy nie miał połysku właściwego rudym kosmykom dziewczyny, a czarne oczy spoglądały z ostrożną bezwzględnością wielokrotnie szczutego drapieżnika. Kojarzyła mu się z wielkim czarnym kotem, żyjącym przed Wojną; widział kiedyś takiego na starym holodysku przyrodniczym. Kiedy na nią patrzył, zwróciła twarz w jego stronę i Jesse uznał, że gdyby nie blizny i złamany nos, byłaby całkiem atrakcyjna.
Na środku podłogi, naprzeciw otwartego szybu wentylacyjnego, siedział po turecku dzikus z północy, pochodzący z jednej z tych niezliczonych, rozsianych po całych Stanach Zjednoczonych wiosek, których mieszkańców Wojna zepchnęła do poziomu barbarzyństwa. Był półnagi, imponująca muskulatura czyniła go potężniejszym nawet od paladyna z Bractwa. Łysą głowę miał poznaczoną tatuażami i przyozdobioną kościaną biżuterią; całokształtu dopełniał olbrzymi żelazny młot, który dzikus trzymał na kolanach. Pomimo groźnego wyglądu barbarzyńcy, jego twarz miała pogodno-obojętny wyraz fatalisty, który nie zaprząta sobie głowy troskami o przyszłość.
W kącie pokoju kulił się na wysokim taborecie czarnowłosy, myszowaty chłopak, którego Jesse zapamiętał jako jednego ze służących podczas przyjęcia. Miał na sobie proste ubranie z włókien zmutowanej kukurydzy i sprawiał wrażenie permanentnie wystraszonego. Może zresztą sprawiało to sąsiedztwo stojącego pod oknem mężczyzny, na widok którego i Jessego chłód chwytał za serce.
Wysoki, śniady mężczyzna miał na sobie ciemny płaszcz i fedorę nasuwające skojarzenie z gangsterem z New Reno. Był dobrze zbudowany i sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili mógł przeskoczyć od leniwego rozluźnienia do zwartej gotowości. Jesse nie potrafił określić rysów twarzy mężczyzny, gdyż ilekroć spoglądał w jego oblicze, wzrok przyciągały niesamowite oczy nieznajomego. Wzrok paladyna z Bractwa Stali był typowym dla wojskowego, butnym, pogardliwym spojrzeniem, miażdżącym wszystko co nie nosiło munduru i nie salutowało na jego widok. Ale oczy gangstera żarzyły się spod ronda fedory jak dwa lodowate węgielki; dwa sztylety zimnej nienawiści, które nawet oficera zmusiły do odwrócenia wzroku. Jesse uważał się za twardego faceta, który niejednego już wysłał do Krainy Wiecznego Świecenia, ale od tego mężczyzny wolał się trzymać tak daleko jak to możliwe.
Zwrócił uwagę na ostatnią osobę w pomieszczeniu i tym razem to jego oczy zapłonęły lodowatą nienawiścią. Olbrzymi super-mutant stał przy drzwiach sali, gapiąc się w okno oczami barwy i rozmiarów jajek sadzonych. Muskularne, zielone ciało napinające skórzaną uprząż dziwoląga było zdolne zgnieść stalowy stół do wielkości konserwy. Jesse nienawidził super-mutantów od czasów gdy te cholerne dranie z Broken Hills robiły wszystko by uniemożliwić jemu i Campbellowi złamanie ich monopolu na handel rudą uranu. Z ciał atakujących ich i poszatkowanych przez ich laserowe strzelby mutantów można by ułożyć stos wysokości hubiańskich zbiorników wodnych. Nie miał pojęcia dlaczego Stary zaprosił to ścierwo i modlił się tylko, żeby super-mutant nie odwrócił się do niego tyłem, kusząc go do wpakowania całego magazynka w szerokie jak atrapa jego thunderbirda plecy.
W korytarzu rozległy się zbliżające się kroki i chwilę później do sali wkroczył gospodarz z nieodłącznym służącym. Kamerdyner Starego był wiecznie milczącym, zmutowanym ghulem, o dziwo nie cuchnącym tak strasznie jak reszta jego pobratymców. Campbell podszedł do głośnika i wyłączył chrypiący horror; następnie stanął na środku pomieszczenia, dając znak gościom by skupili się przed nim. Dudnienie w uszach Jessego wcale nie ucichło, przeciwnie draństwo nasiliło się jeszcze. Zanotował w myślach by poprosić gospodarza o jakiegoś procha. Póki co stanął przed Starym by wysłuchać co jubilat ma do powiedzenia gościom, których uznał za słuszne zatrzymać po imprezie.

Jebadiah Campbell był krępym, mocnym mężczyzną, który niejedno w życiu przeżył. Przez długie lata młodości był najemnikiem, potem pracował na własny rachunek, poszukiwał złóż minerałów, prowadził ciemne interesy, chodziły słuchy, że był kiedyś pustynnym bandytą. Lata przygód przyniosły mu pokaźny majątek, który zainwestował w kilka kopalń i fabryk w NCR. Pomimo upływu dziesięciu lat i uspokojenia trybu życia, nie sprawiał wcale gorszego wrażenia niż kiedy podróżował wraz z Jessem. Nadal wyglądał sprawnie i silnie, a jego rysy miały wyraz zwodniczej łagodności drzemiącego lwa. Jesse czuł się dość niepewnie w przedłużającym się oczekiwaniu aż pierdziel rozpocznie przemowę.
– Przyjaciele – zaczął Campbell tonem przywódcy partyjnego, ale coś w jego głosie kazało Jessemu powstrzymać się od kpin. – Wierzę, iż mogę tak was nazywać, gdyż wiele razem przeszliśmy. Znam was wszystkich od dawna, jednych dłużej, innych krócej, ale wszyscy odegraliście niebagatelną rolę w moim życiu i dlatego poprosiłem was byście pozostali po tym, jakże udanym przyjęciu. – Jessemu zdawało się, że wodniste oczy Starego patrzą cały czas na niego, ale pewnie wszyscy mieli podobne wrażenie. – Miło mi, nie, jestem wprost szczęśliwy, że mogę was powitać ponownie, tym razem w intymniejszym gronie. – Dobrotliwy uśmiech rozlał mu się na twarzy. – Cieszę się, goszcząc tak znamienite osobistości jak pan sekretarz Jefferson, profesor Blauberg oraz lord paladyn Attianni wraz ze swym walecznym towarzyszem, rycerzem Sobolewskim. – Wymienieni kiwnęli oszczędnie głowami. – Nie mniej cieszy serce starego widok dawnych przyjaciół i kompanów: mojego pustynnego kwiatu Nadji, dzielnego myśliwego Thonka, szlachetnego mutanta Oriona oraz mego drogiego przyjaciela Jessego Gomeza, którego sukces grzeje moje serce. – Jessemu nie podobała się ta dobrotliwość, stanowczo mu się nie podobała. – Na końcu chciałbym powitać pana Vincente Santino z New Reno, z którym onegdaj łączyły mnie niezapomniane interesy.
– Cóż jest milszego od spotkania po latach? – Gangster rozciągnął wąskie wargi w kpiącym uśmiechu. On nie mówił, on warczał. Campbell skwitował to uprzejmym grymasem.
Oczy obecnych zwróciły się na jedyną osobę, której nie powitał jeszcze gospodarz. – Najbardziej jednak, zechciejcie mi to wybaczyć, raduję się na widok mojej ukochanej córki marnotrawnej, z którą tak długo nie miałem kontaktu, mej pięknej Daphne. – Więc to była ta sześcioletnia smarkula, o której Stary opowiadał Jessemu przy ognisku po niebem Nevady! Marchewkowowłosa dziewczyna nie wydawała się zbytnio zachwycona perspektywą powrotu w ramiona stęsknionego ojca; szczerze mówiąc Jesse na próżno szukał w jej znudzonych, porcelanowych rysach podobieństwa do Campbella. Najwyraźniej podobna myśl przemknęła przez głowę Tony’emu, bo nachylił się i szepnął mu do ucha głupi komentarz. Tymczasem Stary ciągnął dalej.
– Wiedzcie moi kochani, że nie żywię do was urazy, jak niektórzy mogliby sądzić. Było, minęło, jak mawiają. – Więc nie on jeden miał coś na sumieniu względem Campbella! Wygląda na to, że staruszek urządził wieczorek pojednawczy, zapraszając ludzi, którzy go kiedyś przewalili. To by pasowało do tego pierdziela: wyciągnąć rękę w chwili gdy nikt się tego nie spodziewał. – By uczcić tak wyjątkowe spotkanie w dniu moich sześćdziesiątych urodzin – kontynuował gospodarz – przygotowałem coś specjalnego, niespodziankę. Wybaczcie mi na chwilę, kiedy udam się po nią do gabinetu. – Campbell skłonił się i sięgnął po tacę z kieliszkami, którą przygotował ghul. – Zanim to nastąpi, chciałbym byśmy wznieśli toast tym przednim winem, z którego dawno temu słynęła nasza kochana Kalifornia – wszyscy, nie wyłączając Oriona i Thonka, wzięli po kieliszku i unieśli do góry.
– Za przyjaźń – uśmiechnął się Stary.
Wznieśli toast, po czym gospodarz przeprosił raz jeszcze i wyszedł wraz ze służącym na korytarz.
Jesse przetrawiał przemówienie Campbella, podczas gdy dudnienie w jego uszach narastało. W pewnym momencie stało się tak silne, że pochylił się, przyciskając rękę do skroni. Nagle przez monotonne łupanie przedarł się krótki, urwany wrzask.
Wszyscy w sali spojrzeli po sobie, po czym jak na bezgłośną komendę wybiegli na korytarz. Nie ulegało wątpliwości, że wrzask dobiegł z gabinetu Starego. Wpadli do niewielkiego pomieszczenia, omal się nie przewracając w wąskich drzwiach. Ciszę przerwał krótki okrzyk Daphne, która jako ostatnia weszła do gabinetu.
Campbell leżał na podłodze w kałuży krwi, wbijając martwe oczy w sufit. Przez całą szerokość jego gardła biegło zębate rozcięcie, które omal nie oddzieliło głowy od reszty ciała. Poza tym w gabinecie nie widać było śladów walki; nie było też nigdzie narzędzia zbrodni, a tym bardziej sprawcy.
Ponury gangster Santino przecisnął się do przodu. Uklęknął przy zwłokach i przyłożył dwa place do tętnicy Starego.
– Toż przecież gołym okiem widać, że nie żyje – wymamrotał wstrząśniętym głosem profesor Blauberg.
Santino zignorował naukowca. Klęczał przez kilka sekund i dopiero potem odjął palce.
– Martwy w stu procentach – oznajmił obojętnie, wstając i otrzepując kolana. – Zawsze lepiej się upewnić, panie starszy.
Goście stłoczyli się wokół ciała swojego gospodarza.
– To miała być ta niespodzianka?
– Faktycznie, tego się nie spodziewałem.
– A to feler, westchnął seler.
Jakoś nikt nie wydawał się być szczególnie zasmucony nagłym zejściem gospodarza. Jesse zerknął na Daphne. Dziewczyna była zszokowana, ale niespecjalnie zrozpaczona śmiercią ojca. Musiało ich naprawdę niewiele łączyć. Młody biznesmen przeniósł wzrok na trupa. Spróbował wzbudzić w sobie współczucie, ale bez powodzenia. Cóż, gdyby miał mu kiedykolwiek współczuć to przede wszystkim nie byłby zrobił dziesięć lat temu tego, co omal nie doprowadziło do śmierci Starego. Przyjrzał się śmiertelnej ranie. Coś w jej kształcie wydało mu się znajome, ale nie mógł skojarzyć co.
– Nikogo nie interesuje, kto to zrobił? – Zapytał podniesionym tonem by przekrzyczeć komentarze. Oczy wszystkich wpatrzyły się w niego. – Przecież wszyscy byliśmy w sali balowej – dodał.
– Tak? A gdzie się podział ten ghul-służący? – Zauważył przytomnie Sobolewski.
– Oczywiście! – Warknął wściekle lord paladyn. – Nie można ufać takiemu zmutowanemu ścierwu, a do tego jeszcze brać toto na służbę! – Oczy Attianniego spotkały się ze ślepiami Oriona. Oficer jakby trochę stracił rezon.
– To…znaczy, te cholerne ghule, IM nie można ufać…! Żyją, cuchnące dranie, jeszcze od Wojny… Kto wie co może się przez te 170 lat uląc w tych ich chorych mózgach.
– Rad jestem – zahuczał uprzejmie super-mutant – że przedkłada pan mutacje wywołane w sposób sztuczny, przez wirus FEV, nad naturalne mutacje spowodowane przez radioaktywny opad podczas Wojny, sir. To niewątpliwie istotny krok w ewolucji stosunków dyplomatycznych między Bractwem Stali a super-mutantami, od czasu gdy pański dziad i ojciec ścigali mój lud przez pustkowia Kolorado.
– Zapewne nie miało to nic wspólnego z pewnym zmutowanym świrem, który dziewięćdziesiąt lat temu zamierzał utopić resztki ludzkości w wirusie FEV i panować nad światem pełnych takich jak wy? – Wtrącił złośliwie Jesse.
– Dość! – Uciął ostro Attianni, zanim Orion zdążył odpowiedzieć. – Stosunki polityczne obgadamy sobie następnym razem przy herbatce, teraz mamy tu morderstwo, które trzeba wyjaśnić!
– Czy aby na pewno nas obchodzi kto… pożegnał od nas pana Campbella? – Zapytał delikatnie Jefferson. – Z przemowy naszego nieodżałowanej pamięci gospodarza wysnułem wniosek, że nie byli mu państwo bliżsi niż ja.
Lord paladyn urósł na kilka centymetrów.
– To morderstwo popełnione w New California Republic! – Zagrzmiał z godnością. – Do mojego obowiązku jako prominentnego przedstawiciela Bractwa w NCR należy wykrycie i ukaranie sprawcy!
– Wydawało mi się, że generał Maxson zrzekł się swego czasu jakichkolwiek ingerencji Bractwa w politykę i sprawy wewnętrzne Republiki – głos Jeffersona mógłby zmrozić sorbet.
– Co prawda, to prawda – bąknął Sobolewski i skulił się pod spojrzeniem swojego dowódcy.
– W co ingeruje Bractwo… – zaczął Attianni surowo.
– Na Boga, poszukajmy tego gnijącego śmiecia kamerdynera – przerwała mu znudzonym głosem Nadja. – Jestem ciekawa dlaczego rozwalił starego pierdziela.
Miała osobliwie zmysłowy, szorstki głos, zachrypnięty przez lata życia na pustyni. A może to przez tę szeroką bliznę z prawej strony jej szyi…
– Może mi nie wierzycie, ale ja naprawdę chcę się dowiedzieć kto i dlaczego zabił mojego ojca – rzekła cicho Daphne.
Przez moment panowało milczenie. Przerwał je suchy baryton Santino:
– Doskonale. Dowiedzmy się więc. Musimy przeszukać całe piętro i parter, nie mógł uciec z domu. Ruszajmy dupy.
– Nie przypominam sobie, żeby ktoś wybierał cię na dowódcę – postawiła się zadziornie bandytka.
Santino spróbował wypalić jej mózg wzrokiem. Najwyraźniej odniósł pewne sukcesy, bo Nadja cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami o ścianę.
– Dziewczyna ma rację! – Zarządził Attianni głosem ostrym jak katana. – Jako lord paladyn Bractwa Stali przejmuję dowództwo. Są sprzeciwy?
Ostentacyjnym gestem położył palce na spuście miniguna. Stojący za nim Sobolewski zdjął z pleców strzelbę laserową.
Sprzeciwów nie było.
– No i świetnie – oficer podciągnął w uśmiechu stalowosiwe wąsy, odsłaniając żółte zębiszcza.
– Wy też słyszycie to dudnienie? – Zaryzykował Jesse.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
– Chyba dochodzi z parteru – stwierdził niepewnie Blauberg.
– Powinniśmy się więc rozdzielić i spenetrować jednocześnie piętro i parter.
– Dobrze myślicie, kruczowłosy! – Zagrzmiał Attianni. – Jak wam tam było na nazwisko?
– Jesse Gomez, sir – Jesse nie oczekiwał, że lord paladyn wydestyluje sarkazm z jego głosu.
Oficer nie sprawił mu zawodu.
– Doskonale! Senor Gomez, weźmiecie… pana… Jeffersona i zbadacie prawe skrzydło; Santino i Blauberg zajmą się prawym… – Spojrzał na gangstera jakby spodziewał się sprzeciwu, ale ten tylko obdarzył go pogardliwym uśmiechem.
– Dobrze… My dwaj i panna Campbell zejdziemy na parter z prawej strony, Orion – wy weźmiecie Nadję i dzikusa i zrobicie to samo od lewego skrzydła. Jakieś pytania?
– Mogę dostać jakąś broń? – Skorzystał z propozycji Tony Jefferson.
– Prędzej byście siebie zastrzelili – odrzekł z obraźliwą uprzejmością Attianni. – Senor Gomez ma broń i chyba potrafi się nią posługiwać, hm?
Jesse miał już dość protekcjonalności oficera.
– Strzelam równie dobrze co pan, sir, a może i lepiej. W Nevadzie skasowałem kilka tuzinów takich jak ten tu – spojrzał na Oriona.
Super-mutant nie zareagował na zaczepkę.
– I proszę nie zwracać się do mnie per senor. Jestem Amerykaninem.
– Jak my wszyscy – zakpił Blauberg i do Jessego dotarł bezsens własnych słów.
– Może powinniśmy zsynchronizować zegarki czy coś… – zapytała nieśmiało Daphne.
Jesse rzucił okiem na tarczę swojego olexa. Wskazówki były na godzinie dwunastej i nie ruszały się. Rzucił niewymyślne przekleństwo pod adresem przedwojennego szmelcu. Jednak nie on jeden miał problemy. Daphne, Blauberg, Attianni i Sobolewski patrzyli z konsternacją na puste tarcze swoich zegarków i pukali w nie ze złością. Żaden chronometr nie działał.
– Uuuu… – Gangster nie miał zegarka albo nie przejmował się utratą poczucia czasu.
– Cóż – nie tracił rezonu Sobolewski – zegarki zegarkami, a najistotniejszy jest i tak celny argument w pewnej dłoni. Nie ma co się przejmować. – Twarze pozostałych mówiły mu, że mają na temat nieco odmienne zdanie.
– A więc – zakomenderował niegramatycznie Attianni – ruszajmy. Jak ktoś dorwie ghula, niech wystrzeli w sufit czy coś w tym stylu.
– Nie podniecaj się tak, paisan – mruknął Santino, poza tym rozkaz przyjęto w milczeniu.
Grupy Attianniego i Oriona wyruszyły jako pierwsze. Jesse obserwował je, dopóki nie dotarły do odległych schodów po obu stronach piętra, po czym zdjął z ramienia shotgun i ruszył korytarzem w prawo, zamierzając sprawdzić każde pomieszczenie na trasie. Jefferson podreptał za nim, Santino i Blauberg skierowali się w przeciwną stronę.
– Sądzisz, że to ten służący? – Wysapał tłusty sekretarz, gdy sprawdzali kolejny z rzędu pokój gościnny.
– A kto inny? – Mruknął Jesse zaglądając profilaktycznie pod łóżko.
– Bo ja wiem? Może ktoś się włamał?
– W taką burzę? Musiałbyś zeżreć więcej RadX-ów niż ważysz, a do tego mieć ze sobą armię do sforsowania drzwi. – Jesse przyjrzał się podejrzliwie kredensowi. – Tu nawet okna są jak fortece. Czysto – zarządził.
Wyszli na korytarz. Drzwi zasunęły się za nimi z sykiem. Sprawdzili już ponad połowę prawego skrzydła i zbliżali się do schodów. Wtedy zgasło światło.
Stali przez chwilę w ciemności.
– Siadł generator? – Powiedział niepewnie Jesse.
– To dlaczego w sali i w gabinecie się pali?
Jesse odwrócił się. Pośrodku korytarza ciemność rozpraszały dwa prostokąty światła z otwartych drzwi.
– Pewnie mają osobne zasilanie – teraz, kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia, okazało się, że korytarz pogrążony był w półmroku, w którym mógł swobodnie dostrzec kształty przedmiotów, a nawet szarą plamę schodów na końcu piętra.
– W gabinecie widziałem latarki – powiedział. – Skoczę po nie, ty tu poczekaj.
– Sam i bez broni?! – Pisnął Jefferson.
– Nic ci nie grozi, Tony. Sprawdziliśmy całe piętro od gabinetu do tego miejsca. Nikt się tam nie mógł ukryć. A jak teraz razem pójdziemy do gabinetu, to będziemy musieli przeszukiwać wszystko od początku, hm? Jak coś zobaczysz przed sobą to krzycz. Szybko biegam.
– Ja też – wymamrotał przestraszony Jefferson.
Jesse klepnął go po ramieniu i ruszył szybkim krokiem w stronę plamy jasności. Przelotnie pomyślał, że monotonne dudnienie znalazło sobie wygodną niszę w mózgu, gdzie tkwiło, nie zwracając na siebie uwagi. Wszedł do gabinetu i zamiast: „O, są latarki”, pomyślał: „Gdzie do ciężkiej cholery jest ciało?!”.
Na środku gabinetu czerwieniła się krwawa plama, poza tym nie było śladu po martwym gospodarzu. Nie było również czerwonych tropów, świadczących o tym, że ktoś ciągnął gdzieś ciało. Jebadiah H. Campbell, poszukiwacz przygód w stanie wiecznego spoczynku, po prostu zniknął. Jesse gapił się na pustą podłogę, a myśli galopowały przez jego głowę z prędkością stada braminów ściganych przez szalonego rzeźnika. Nie ma ciała, gdzie jest, ghul je walnął, gdzie je zabrał, przecież sprawdziliśmy piętro, był po drugiej stronie, albo Campbell żyje i to była gigantyczna ściema, nie, przecież Santino sprawdzał, Santino jest w nim w zmowie, ale po co, może faktycznie ghul wrócił po ciało i zabrał je jakimś tajnym przejściem, a może to wcale nie ghul go zabił, może nikt go nie zabił, gdzie do diabła są te cholerne zwłoki…
Zgarnął machinalnie cztery latarki z półki. Ktokolwiek zabrał ciało musi jeszcze być w tym domu. Jeżeli będą kontynuować poszukiwania to MUSZĽ coś znaleźć. Cholera, nie powinien był zostawiać Tony’ego samego. Wyszedł z gabinetu.
Spojrzał w głąb korytarza, zaklął i płynnym ruchem ściągnął shotguna z ramienia. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku na tyle, że w miejscu, w którym zostawił Jeffersona bez trudu dostrzegł zarys grubego ciała leżącego nieruchomo na podłodze i olbrzymi kształt podnoszący się znad niego. Wielka, barczysta, ciemna, nie do pomylenia z niczym innym sylwetka super-mutanta.
Jesse krzyknął wściekle i wywalił serię w stronę mrocznej sylwetki. Trzy wystrzały przedarły się ostrym trzaskiem przez rytmiczne dudnienie, ale pociski chybiły celu. Zanim Jesse zdążył zarepetować broń, super-mutant rzucił się w jego stronę i zniknął nagle w jednym z ciemnych pomieszczeń. Młody przemysłowiec skoczył za nim w mrok, co mogło okazać się jego ostatnim pościgiem w życiu, gdyby przeciwnik zaczaił się przy wejściu. Pokój jednak był pusty.
– Kurwa!! – W jednym okrzyku Jesse zawarł całą swoją wściekłość, przerażenie, zagubienie, frustrację i wyczerpanie. Wyciągnął latarkę z kieszeni, snop białego światła przeczesał niewielkie pomieszczenie, załamując się w ciekaw sposób na emalii pisuarów i muszli klozetowych. Jeżeli tajne przejście istniało w kiblu, to dom musiał być nimi pocięty jak kopiec termitów. Wyszedł na korytarz klnąc pod nosem i oświetlił leżące ciało.
Twarz Tony’ego Jeffersona była nierozpoznawalną maską stopionego mięsa, tłuszczu i kości. Plamy cuchnącej spalenizną mazi, która kiedyś była jego mięśniami twarzy, widniały na tunice i podłodze wokół. Poza tym nie było innych uszkodzeń czy ran. Tony oberwał plazmą i to z bliskiej odległości.
Za plecami Jesse usłyszał ciche sapnięcie. Odwrócił się na pięcie, atakując światłem latarki jak szablą. Biało-fioletowa halogenówka wyłowiła z mroku młodą, skąpo ubraną, ostrzyżoną na jeża kobietę. Dziewczyna zmrużyła oczy oślepiona silnym światłem. Jesse skoczył ku niej i cisnął nią o ścianę, wydobywając ciche piśnięcie ze zduszonych płuc intruzki.
– Coś za jedna – głos wydostał się ze ściśniętego gardła jak warkot motocykla.
Dziewczyna była przerażona widokiem zwłok i, zapewne, wyrazem jego twarzy. Jesse rozluźnił się trochę, ale za to wycelował shotguna w wątrobę nieznajomej. Jefferson nie był jego przyjacielem, ale w tej chwili gotów był rozwalić kobietę, gdyby miał choć cień podejrzenia, że miała coś wspólnego z jego śmiercią.
– Kim jesteś? – Powtórzył łagodniej, z prawie ludzką intonacją.
– N-nazywam się… Melody… – dziewczyna nie spuszczała wzroku z wylotu lufy.
– Doskonale, Melody. Co tu robisz?
Zanim zdążyła odpowiedzieć z lewej strony dobiegł ich tupot czterech stóp. Jesse pchnął młodą kobietę na podłogę obok trupa i skierował snop światła w stronę hałasu. Z półmroku wyłonili się Santino i Blauberg; Włoch trzymał w rękach wysłużonego tommy guna.
– To on – wrzasnęła dziewczyna. – To on zabił tego człowieka, widziałam jak podnosił się znad zwłok! – Melody wyciągnęła drżący palec w stronę nadbiegających.
Obaj stanęli osłupiali. Jesse zorientował się, że kobieta celuje smukłym palcem w Blauberga.
– Kto kogo zabił? – Warknął Santino. – I skąd wytrzasnąłeś tę laskę?
Jesse bez słowa rzucił mu jedną z latarek. Przybysz z New Reno oświetlił resztki Jeffersona i gwizdnął przeciągle. Następnie przyjrzał się Melody i zmrużył ślepia.
– Ta suczka była na imprezie. Jako hostessa.
Młody biznesmen przyjrzał się dziewczynie. Nie był tego pewien, ale wierzył gangsterowi, który przez całe przyjęcie stał pod ścianą i obserwował wszystkich swoimi strasznymi oczami.
– Więc kto niby zabił polityka? – Włoch wypowiedział ostatnie słowo jak obelgę.
– Ten ubrany na biało – Melody zdążyła się już opanować i spoglądała na mężczyzn tak pewnie jakby to ona była uzbrojona po zęby.
Blauberg popatrzył na nią ze szczerym zdumieniem, a Santino parsknął.
– Profesorek był cały czas ze mną; ręczę za niego swoją fedorą. Wykombinuj coś lepszego, siostro. Tak w ogóle, to dlaczego zostałaś po balandze?
– Nie mam ochoty się powtarzać, więc może od razu wytłumaczę to waszym przyjaciołom – dziewczyna wskazała głową coś za ich plecami.
Odwrócili się. Od strony schodów zbliżała się szybko plama światła, w której prędko rozpoznali pozostałych gości. Attianni i Sobolewski trzymali w rękach wojskowe flary, Orion miał na wielkim łbie coś w rodzaju lampy górniczej. Cała gromadka stłoczyła się nad zwłokami.
– Co tu się stało? – Lord paladyn nie dał nikomu zapomnieć, kto tu dowodzi.
Jesse zrelacjonował krótko wydarzenia, kończąc na oskarżeniu Blauberga przez Melody.
– To niemożliwe – dodał. – Jestem pewien, że widziałem super-mutanta nad ciałem. Uciekł drań, gdzieś tu musi być tajne przejście i to niejedno. – Jesse wślepiał się z nienawiścią w Oriona.
– Nie jestem jedynym super-mutantem w Kalifornii, jak niektórzy pewnie by chcieli – odrzekł spokojnie gigant. – Biorąc pod uwagę pańskie znalezisko – zwrócił łeb w stronę Melody – można przypuszczać, że w rezydencji jest więcej nieproszonych gości.
– Tony zginął od plazmy – młody przemysłowiec wskazał oskarżycielsko karabin plazmowy, który mutant ściskał w pokrytych brodawkami łapskach.
Orion uśmiechnął się łagodnie.
– Panie Gomez, strzał z tej broni stopiłby nie tylko twarz nieodżałowanego pana Jeffersona, ale również jego czaszkę, mózg i ścianę za nim. Pan Jefferson został zabity z pistoletu plazmowego, inaczej nie byłby w tak znakomitym stanie.
Jesse zauważył kątem oka, że Santino szuka czegoś pod płaszczem.
– Poza tym – kontynuował niespiesznie olbrzym – mam równie dobre alibi co profesor Blauberg, a nawet lepsze, gdyż mogą za mnie poświadczyć dwie osoby.
– Wielki Orion był cały czas z Thonkiem. – Rozległ się obcy głos. Obecni rozejrzeli się i dopiero po kilku sekundach uświadomili sobie, że to odezwał się dzikus, po raz pierwszy tego wieczoru.
Nadja skinęła tylko głową.
– Cholera – zaklął cicho gangster. Odwzajemnił pytające spojrzenie dziewięciu par oczu. – Miałem pistolet plazmowy, ale musiał mi wypaść – pokazał pustą kaburę na biodrze.
– To ty tak twierdzisz – Nadja położyła dłoń na srebrnej kolbie swojego desert eagle’a.
– Mogę zapewnić, że pan Santino był przez cały czas ze mną, tak jak i ja z nim. – Zwrócił się do wszystkich Blauberg. – Podważanie prawdziwości naszych słów sugerowałoby spisek między nami, co jest założeniem absurdalnym.
– Racja – przytaknął Włoch. – Pierwszy raz w życiu widzę profesorka na oczy, jak i was wszystkich. Przykro mi to mówić, ale najbardziej podejrzany jesteś ty, Gomez. Byłeś z nim sam na sam, mogłeś mi wcześniej zwinąć giwerę, no i jak udowodnisz, że nie jesteś w zmowie z tą laską? – Płonące węgielki przewiercały Melody na wylot.
– Bzdura! – Warknął osaczony Jesse. – Tony Jefferson był moim bliskim znajomym; gdybym chciał go załatwić, zleciłbym to dawno temu takim jak ty, Santino. – Oparł się o ścianę i opuścił zmęczone powieki. – Znajdźmy najlepiej tego przeklętego ghula i wyduśmy z niego dlaczego zabił tych ludzi i co zrobił z ciałem Campbella.
– Eee… wiesz, Gomez, nie sądzę, żeby to był służący – odparł Sobolewski.
Jesse otworzył oczy.
– Jak to?
– Znaleźliśmy ghula.
Jessemu bardzo nie podobał się ton, jakim zostały wypowiedziane te słowa.

Wielki salon był jedynym oświetlonym pomieszczeniem na parterze. Na skromne umeblowanie składało się kilka metalowych kanap i stołów, poza tym pod ścianami ciągnęły się regały z holodyskami i antycznymi książkami. Ścianę naprzeciw drzwi zdobił sztuczny kominek, grawerowany w fantazyjne wzory. Teraz jednak uwaga zebranych koncentrowała się na podłodze przed kominkiem. Część dywanu była zrolowana, odsłaniając wejście do czegoś w rodzaju ciemnej piwnicy, choć Jessemu kojarzyła się bardziej z katakumbami. Klapa była otwarta i odsunięta na bok. Na niej leżało zielono-różowe, pomarszczone ciało ghula kamerdynera. Leżał na plecach, a w zmutowane serce miał wbitą metalową nogę od krzesła. Dudnienie było tu wyraźnie głośniejsze i nikt nie miał wątpliwości, że dochodziło z katakumb… piwnicy, czy czego tam.
Melody nachyliła się nad martwym ghulem i zdarła mu z ucha pozłacany kolczyk. W drodze na dół opowiedziała swoją historię. Nie musiała to być wcale prawda, tym niemniej brzmiało wiarygodnie. Dziewczyna była zawodową złodziejką. Zatrudniła się jako hostessa na przyjęciu u Campbella, a kiedy całą służbę odwieziono do L.A., ona zaszyła się w jednym z pokoi, mając nadzieję obrabować starca. Właśnie wyruszała na łowy, kiedy – jak twierdziła – stała się świadkiem morderstwa Jeffersona. Jesse był pewien tego co widział i uważał, że relacja złodziejki była następstwem szoku, tym niemniej obserwował uważnie Blauberga.
– Sądzicie, że… to co zabiło wszystkich trzech… ten, kto to zrobił… że to wyszło stamtąd? – Daphne wypowiedziała drżącym głosem myśli wszystkich.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Sobolewski stojąc na krawędzi włazu i próbując dostrzec coś w dole. – Na pewno tu jest głośniejsze.
– Co jest głośniejsze? – Zainteresowała się Melody.
– Dudnienie… – Mruknął Jesse, również starając się przebić wzrokiem ciemność szybu.
Złodziejka spojrzała na niego dziwnie, otworzyła usta i powiedziała zalęknionym męskim głosem:
– To podziemny schron, wybudowany tuż po Wojnie z metalowych odpadów i innych śmieci.
Dziewięć par oczu wlepiło się w nią ze zdumieniem, a ona sama obejrzała się za siebie. Zza pleców kobiety wyszedł chudy, myszowaty chłopak, o którym Jesse zdążył na śmierć zapomnieć.
– Pan Campbell mi opowiadał – dodał tonem wyjaśnienia.
– Czekaj no! – Attianni przyskoczył i złapał przerażonego chłopaka za kołnierz. – Jesteś służącym Starego! Pamiętam cię z przyjęcia – wylałeś mi whisky na pancerz – wskazał oskarżycielskim gestem niewidoczną plamę na napierśniku. – To pewnie ty zabiłeś pierdziela i jego kamerdynera, co?! Chciałeś zwiać z jego forsą, przyznaj się gnojku!! – Oficer potrząsnął młodym służącym jak królikiem.
– Nienienienienienien… – Wybełkotał chłopak.
– Może dzieciak nam coś powie, jeżeli postawi go pan na ziemi, sir – zwrócił się łagodnie do przełożonego Sobolewski.
Lord paladyn zerknął na niego groźnie, ale wypuścił myszowatego służącego. Chłopak klapnął na ziemi i przyglądał się ze strachem nielitościwym twarzom.
– Nienie b-byłem s-stałym s-służacym p-pana C-campbella – wyjąkał. – Z-zatrudnił mnie dopiero dziś w-wieczór, z uwagi na starą z-znajomość z moim ojcem. Nazywam się S-stephen McNee i p-przysięgam, że nie miałem nic wspólnego z tymi m-morderstwami.
– To gdzie byłeś przez cały ten czas? – McNee skulił się pod spokojnym głosem Santino.
– Tuż za wami – wyszeptał. – Po prostu nie zwracaliście na mnie uwagi…
Obecni spojrzeli po sobie. Fakt, wszyscy byli tak wybitnymi indywidualnościami, przekonanymi o swojej racji i zajętymi kłótnią z innymi, równie pewnymi swego, że świadomość istnienia nieśmiałego, niepozornego chłopaczka nie miała szans do nich dotrzeć.
– Chryste, ten szczeniak nie byłby w stanie zabić nawet nudy, zejdź z niego, Attianni – mruknęła Nadja.
Oficer spojrzał na bandytkę ze wściekłością, ale nim zdążył coś powiedzieć zachrypiał Blauberg:
– Dlaczego Campbell opowiedział ci o tym… schronie?
– Pan Campbell oprowadził mnie po całym domu – odparł Steve. – Powiedział, że będę dla niego pracować, mimo tego co był kiedyś między nim a moim staruszkiem, więc chciał mi wszystko pokazać. Teraz to już nieistotne – dodał ze smutkiem.
– My zdecydujemy co jest istotne – rzekł naukowiec. – Co dokładnie wiesz o tych piwnicach?
Niedoszły służący wzruszył chudymi ramionami.
– Pan Campbell powiedział, że te katakumby były tu zanim wybudował swoją posiadłość. To podobno czyjaś kryjówka, wyryta i umocniona śmieciami niedługo po Wojnie. Nie mówił po co mu to piwnica. Może trzymał tam kosztowności czy pieniądze…
– Seeerio…? – Melody wbiła wzrok w ciemną czeluść.
– Albo suszoną kukurydzę – zakpił Santino.
– Demony. – Oświadczył Thonk. – Campbell zadawał się z duchami i uwięził je w tej dziurze. Thonk widział ducha nad ghulem-śmierdzielem, kiedy tu wszedł – skinął głową, aż zadźwięczały kościane ozdoby.
Blauberg parsknął nieprzyjemnym śmiechem, a Attianni zmarszczył krzaczaste brwi.
– Nie gadaj głupot, tępy dzikusie. Cokolwiek czy ktokolwiek jest odpowiedzialny za tę jatkę, jest draniem z krwi i kości i zdechnie jak drań z krwi i kości – odbezpieczył miniguna.
– Metalowy generał nie widzi demonów, bo jest ślepcem – odparował bez gniewu barbarzyńca. – Ale Thonk widział. I one widziały jego – po potężnych ramionach dzikusa przebiegł ledwie dostrzegalny dreszcz.
– Coś tam musi być – Orion wsłuchiwał się w dudnienie. – W każdym razie jakaś maszyna. Generator czy coś innego.
– I super-mutanty, które wszystkich zabiły – w głosie Jessego nie było cienia wątpliwości.
– To możliwe – zgodził się olbrzym. – Jest duże prawdopodobieństwo, że ten kto popełnia te zbrodnie ukrywa się na dole. Może zechce pan to sprawdzić? – Jajka sadzone przybrały kpiący wyraz.
– Tak, sprawdźmy to – Daphne wpatrywała się jak zahipnotyzowana w mroczny szyb. W jej głosie pobrzmiewało podekscytowanie i strach. – Muszę wiedzieć co to za dźwięk.
Stanęła na krawędzi włazu.
– Proszę tam nie wchodzić – ostrzegł ją Attianni. – To niebezpieczne, a pani nie ma przeszkolenia.
– Więc chodźcie ze mną – odrzekła i zwinnie jak żmija wsunęła się do szybu.
– Cholera jasna! – Zgrzytnął zębami lord paladyn. – Sobolewski, Gomez – za mną! Santino, obejmujecie dowództwo na powierzchni. Zrozumiano?
– Si, signore – wyszczerzył się szyderczo gangster – to dla mnie wielki honor, że mnie pan raczył wybrać, sir.
Oficerowie zsunęli się pierwsi, dopiero za nimi poszedł Jesse. Szyb był płytszy niż się spodziewał, toteż nieoczekiwane spotkanie stóp z podłogą zaowocowało gwałtowną rezonacją kręgosłupa. Stękając z bólu pokuśtykał za znikającymi za zakrętem opancerzonymi postaciami. Krótki korytarz kończył się rozwidleniem, po Daphne nie było ani śladu. Attianni klnąc jak szewc ruszył lewą odnogą, Sobolewski podążył za nim. Jesse chcąc, nie chcąc musiał pójść samotnie prawym korytarzem.
Dudnienie było tutaj znacznie głośniejsze niż na górze, Jesse ledwie słyszał własne myśli. Każde nawoływanie rozpływało się o kilka kroków przed nim w monotonnym hałasie, więc przestał zdzierać gardło. Krążek oślepiająco jasnego światła latarki wyławiał z ciemności fakturę ścian. Były zbudowane z przeróżnych śmieci, skrawków metalu, resztek maszyn, rur, plastikowego szmelcu; wszystko to sprasowane pod własnym ciężarem. Słowem, typowe tuż powojenne budownictwo.
Katakumby okazały się prawdziwym labiryntem; już po drugim rozwidleniu Jesse wyjął zapalniczkę i zaczął osmalać rogi ścian na skrzyżowaniach. Miał nadzieję, że oficerowie Bractwa Stali wpadli na podobny pomysł. Daphne nie mogła się bardzo oddalić, ale głupia dziewczyna, w amoku odnalezienia źródła tajemniczego dudnienia, miała kilka okazji, żeby skręcić w inny korytarz niż Jesse i – prawdopodobnie – którąś z nich wykorzystała. Podziemia wydawały się opuszczać w dół, młody biznesmen nie miał pojęcia czy zbliża się do źródła hałasu czy też oddala: odbijane wielokrotnym echem dudnienie zdawało się dochodzić zewsząd. Kilkakrotnie podręczne światło ujawniało potężne cienie, wyglądające jakby należały do super-mutantów, ale Jesse nie był pewien czy wyobraźnia nie wycina mu numerów.
To, że wpadł na Daphne, było dziełem przypadku. W mrocznym, hałaśliwym labiryncie mogli błądzić obok siebie do następnej Wojny. Zamiast tego, na którymś kolei skrzyżowaniu, nadepnął jej na nogę, wywołując nieoczekiwany pisk bólu i strachu, towarzyszący wściekłemu kopnięciu, wymierzonemu tam gdzie mężczyzna z reguły ma wrażliwe miejsce, a on akurat miał kolbę shotguna. Oświetlił jej twarz latarką. Dziewczyna była potargana i brudna, w marchewkowych włosach miała pajęczyny. Już nie wydawała się taka chętna do penetracji tajemniczych katakumb. Jesse westchnął i pomógł jej wstać.
– Co teraz? – Zadała pytanie najpewniejszym głosem, jakim dysponowała. – Poszukamy źródła tego dudnienia? – Zapytała tonem, który mówił: „wyprowadź mnie z tych cholernych lochów i pozwól mi wziąć prysznic!”
Jesse ulitował się nad nią.
– Nie. Wyprowadzę cię teraz na górę, modląc się, żeby te dwa trepy z Bractwa też się nie zgubiły.
Dziewczyna kiwnęła głową i wzięła od niego latarkę. Wracali po śladach nadpalonych przez Jessego, omiatając jasnym światłem boczne odnogi korytarzy. Byli już niedaleko wyjścia, gdy w jednym z nich Jessemu mignęła twarz Attianniego. Krzyknął do niego, ale oficer nie usłyszał go wśród wszechobecnego dudnienia. Zaklął pod nosem, wyrwał Daphne latarkę i podążył szybkim krokiem wąskim korytarzem. Tak, to na pewno Attianni. Ale dlaczego, do diabła, nie zwraca uwagi na światło latarki? Oślepł czy jak? Zbliżył się do oficera i stanął jak wryty.
To była rzeczywiście twarz lorda paladyna. Tyle, że pod tą twarzą nie znajdowała się reszta ciała. Odcięta głowa Attianniego była nabita na wystający ze ściany i zagięty do góry pręt. Na twardym obliczu żołnierza zastygł wyraz przerażenia, przekrwione, zszokowane oczy były wywalone białkami do góry jak w tanim horrorze, a rozwarte usta i podbródek czerwieniły się od szybko krzepnącej krwi.
Jesse usłyszał za sobą dziewczęcy okrzyk przerażenia. Daphne przylgnęła do niego, gapiąc się w szoku na martwą głowę oficera. Odwrócił ją od makabrycznego widoku i ruszył szybko z powrotem, ciągnąc pannę za sobą. Teraz był pewien, że tajemnicze cienie nie były wytworem jego wyobraźni. Miał ochotę jak najszybciej wyleźć z tej piwnicy. W ekspresowym tempie dotarł do drabinki i wepchnął po niej Daphne, prosto w ręce czekających na górze towarzyszy. Sam wdrapał się zaraz po niej.
– Znaleźliście coś? – Zapytał z ciekawością Blauberg.
– Tak – odwarknął – łeb Attianniego nadziany na wystający ze ściany pręt. – Popatrzył po minach stłoczonych dookoła włazu ludzi. – To nie żart, do cholery! Dajcie mi wyleźć z tego włazu, zanim to co odcięło mu głowę zabierze się za mój tyłek!
Poczuł się znacznie bezpieczniej, kiedy stanął na górze.
– Sobolewski nie wrócił?
– A widzisz go tu gdzieś?
– Szlag by go trafił… trzeba będzie po niego wrócić.
– Zuch. Brawo.
– Idziesz ze mną cwaniaku.
– A takiego. Ja mam podobno dowodzić akcją na powierzchni. Weź mutka.
– Nie ufam mu za cholerę!
– To zabolało.
– Dobra, ja pójdę. Pod warunkiem, że Orion będzie z nami. Przy jego wielkiej spluwie czuję się bezpieczna.
– Romantyczka…
– Palant.
– Może byście tak ruszyli tyłki, dopóki jest jeszcze co ratować?
Jesse, Orion i Nadja zeszli do katakumb. Wybrali korytarz, którym posuwali się wcześniej obaj oficerowie. Super-mutant szedł pierwszy, oświetlając korytarz przed sobą swoją lampą górniczą. W wielkich łapskach trzymał karabin plazmowy, gotowy zmieszać z błotem, i to dosłownie, każdego nierozważnego potwora, jaki mógłby na nich wyskoczyć z przodu. Jesse posuwał się drugi, znacząc co jakiś czas ścianę zapalniczką. Pochód zamykała Nadja, grożąc tajemniczej ciemności trzymanym w wyprężonej ręce kalibrem .44. Pantena – tak się nazywał wielki czarny kot, z którym kojarzyła się Jessemu bandytka. Czujna, spięta, gotowa do ataku. Piękna czarna pantena.
– Na co się gapisz?
– Och, po prostu ubezpieczam tyły… – zerknął krzywo przed siebie – przody wyglądają na wystarczająco zabezpieczone. Wiesz, że do twarzy ci z tą giwerą?
– Wiem. A tobie byłoby do twarzy z małą dziurką między oczami.
– Doprawdy, nie sądzę…
– Cicho! – Zatrzymała się nagle, łowiąc wyczulonym pustynnym słuchem jakieś, niesłyszalne dla niego, odgłosy. Dziwił się, jak może usłyszeć cokolwiek w tym hałasie. – Coś jest w tym korytarzu – wskazała palcem ciemną alejkę. – Duże, głośne, niezgrabne – uśmiechnęła się złośliwie – żołnierz Bractwa Stali.
– Skoro tak twierdzisz… – gigantyczny super-mutant ruszył flegmatycznie wąskim korytarzykiem. Silna lampa na jego głowie oświetlała bez problemu walące się ściany, niski sufit i celującego do nich Sobolewskiego.
– Tak myślałem, że ktoś mnie uratuje – rycerz opuścił strzelbę. – Trochę się tu pogubiłem.
– Attianni… – zaczął Orion
– Wiem.
Jesse przyjrzał się ciekawie Sobolewskiemu. Wiedział z doświadczenia, że żołnierz po śmierci dowódcy zachowuje się dwojako. Albo uważał dotychczas przełożonego za Boga i widok jego zwłok wstrząsa całym jego światopoglądem, prowadząc w prostej linii do szoku i otępienia, albo przez całe życie traktował go jako upierdliwego sukinsyna, który miał to szczęście, że był nad nim kapkę wyżej w hierarchii; wtedy śmierć dowódcy przyjmowana jest wzruszeniem ramion, a czasem nawet ze skrytą ulgą.
– Nie myślałem, że drania w końcu coś dopadnie.
Sobolewski należał do drugiej grupy.
– Obejrzymy tę głowę? – Zapytała z nadzieją Nadja.
– Nie jesteśmy tu na zwiedzaniu – zaprotestował stanowczo Jesse. – Bierzemy co trzeba w troki, wynosimy się stąd i nigdy nie wracamy. – Zignorował zawiedzione spojrzenie bandytki. – Oczywiście, o ile nas coś po drodze nie wykończy.
Nic ich nie wykończyło. Za to na górze odkryli brak Santino i Daphne.
– Poszli do kuchni, po baterie do latarek – Melody pomagała im wyjść z szybu – te, które były w twoich, ciągnęły ostatnią parą.
– My zostaliśmy, żeby nikt was nie zatrzasnął na dole. – Wyjaśnił profesor Blauberg.
Jessemu przebiegł dreszcz po ramionach, kiedy wyobraził sobie, jak wspina się drabinką i zastaje zamkniętą klapę. Lampa Oriona zamigotała i zgasła.
– Czy te baterie są uniwersalne? – Zagrzmiał z ciemności szybu.
– Poczekamy, zobaczymy.
Czekali dziesięć minut.
– Coś długo – zauważył niespokojnie Blauberg.
– Powinieneś był pójść tam z nimi – Melody zwróciła uwagę Steve’owi McNee.
– Przecież opisałem im dokładnie drogę, poza tym to niedaleko. Coś im się musiało stać – odparł służący.
– Trzeba ich poszukać – Jesse miał dość szukania kogokolwiek.
Ruszyli korytarzem, tnąc zasłonę mroku światłem jedynej ocalałej latarki. Skręcili w jedną przecznicę, potem w drugą, aż w końcu biało-fioletowy blask ogarnął dwie skulone na podłodze postaci.
Santino leżał na plecach, przód płaszcza i marynarki miał poszarpany i skrwawiony. Po przeciwnej stronie korytarza przycupnęła Daphne. Skomlała cicho, tuląc się do ściany. Blauberg przykucnął przy gangsterze, Nadja objęła ramieniem dziewczynę, bezskutecznie starając się ja uspokoić.
– Żyje – oświadczył profesor.
– Pewnie, że żyję – Santino podniósł się ze stęknięciem. – Ale straciłem diabelnie dobrą marynarkę.
– Co cię zahaczyło? – Pytanie padło z wysokości prawie ośmiu stóp, co ułatwiało rozpoznanie ukrytego w ciemności autora.
– Żebym to ja wiedział. Znaleźliśmy w kuchni przeklęte baterie i właśnie wracaliśmy, kiedy coś… wielkiego przemknęło przez korytarz i ciachnęło mnie czymś w rodzaju… szponów – przycisnął dłoń do zakrwawionej klatki piersiowej. Na szczęście bydlę chybiło… czymkolwiek było.
– Demon… – podsunął zabobonnie Thonk.
– Deathclaw….- wyszeptał nie mniej zabobonnie McNee.
– Cokolwiek – człowiek z New Reno zignorował komentarze. – Co z dziewczyną?
– Chyba źle – bandytka podniosła zafrasowaną twarz. – Sami zobaczcie.
Jesse uklęknął przy młodziutkiej Campbellównie. Odsunęła się od niego ze strachem, jakby była w ciężkim szoku. Jasna twarz była całkowicie bezmyślna. Próbował do niej mówić, ale nie zrozumiała ani słowa. Potrząsnął Daphne. W jej pięknych, szmaragdowych oczach nie było cienia świadomości. Skowyczała dziko, śliniąc się i próbując się wyrwać.
– Dostała świra – stwierdziła Nadja.
Profesor Blauberg odsunął Jessego i obejrzał dokładnie Daphne.
– Diagnoza niezbyt naukowa, acz trafna. Chciałbym móc powiedzieć, że to tylko efekt szoku, ale chyba dziewczyna postradała zmysły. I to na dobre.
– Szkoda laski – zauważył Santino, trzymając się za pierś. – Niezła sztuka była.
Jesse przyjrzał się Daphne ze współczuciem. Ładne rysy dziewczyny zniekształcał ten charakterystyczny skurcz, jaki widuje się u niedorozwiniętych. Campbellówna nie miała najwyraźniej pojęcia co się wokół niej dzieje; spoglądała na wszystkich z przerażeniem, wydając nieartykułowane piski.
– Dobrze, że ja tego nie zobaczyłem – rzekł Włoch. – Cokolwiek to było, musiało wyglądać strasznie.
– Nic nie zauważyłeś? – Jesse wątpił, by cokolwiek mogło być straszniejsze od tego człowieka.
– Nie, tylko… – zawahał się, wzruszył potężnymi ramionami – to coś śmierdziało jak mój stary. – Splunął na podłogę
– To był twój stary?
– Nie, idioto! – Płonące węgielki wbiły się ze złością w przerażonego Steve’a – Mojego staruszka dawno posłałem do Piekła i mam nadzieję, że się tam solidnie smaży. To coś po prostu cuchnęło jak mój padre, wódką i spaghetti. To mało śmieszne – warknął, widząc uśmieszki.
– Przynajmniej wiemy jakiego zapachu się wystrzegać. – Stwierdziła niewinnie Melody.
– Coś nas próbuje tu wyrżnąć – przypomniał towarzyszom Jesse. – Załatwiło Starego, jego służącego, Tony’ego, Attianniego, teraz próbowało skosić Santino i doprowadziło małą do obłędu – zabrakło mu palców.
– Co robimy?
Ze zdziwieniem spostrzegł, że wszystkie spojrzenia kierują się na niego. Chrząknął z namysłem.
– Przede wszystkim żadnego kowbojowania, a’la świętej pamięci lord paladyn. Do niczego dobrego to nie prowadzi. Nie wyjdziemy stąd, dopóki burza nie ucichnie, inaczej napromieniujemy się zanim zdążymy powiedzieć „radioaktywność”. Poza tym drzwi są i tak zabezpieczone przed próbą otwarcia w taką pogodę. A’ propos, kto ma klucz do drzwi? – Modlił się, żeby otrzymać odpowiedź.
– Ja! – McNee z dumą wyciągnął z kieszeni prostokątny kawałek czerwonego plastiku.
Westchnienie ulgi przetoczyło się przez korytarz. Pilnuj go jak oka w głowie, mały, inaczej pożałujesz, zjedzą cię żywcem zanim umrą tu z głodu.
– Musimy wycofać się na górę, do sali balowej i poczekać do rana. Zgodnie z prognozami, burza rozwieje się około świtu. – Ciągnął Jesse.
– Mamy tu czekać do świtu? – Zaprotestowała Nadja. – Te… bestie zeżrą nas przed trzecią!
– To nasze jedyne wyjście, MUSIMY przeczekać.
– Do dupy!
– Błyskotliwa riposta. Ktoś ma lepszy pomysł, poza wyłażeniem w sam środek radioaktywnej zamieci? Tak też myślałem. Zabierajmy się stąd – rozejrzał się niespokojnie. – Zamkniemy się w sali balowej, a raniutko przedrzemy się do wyjścia.

Rejterada na górę przypominała zbrojny odwrót zdziesiątkowanej armii. McNee podtrzymywał obłąkaną Daphne, reszta szła wokół nich celując latarkami i bronią w otaczającą ich ciemność. Przy schodach stracili Oriona. Gigant zamykał pochód, omiatając mrok za sobą noktowizyjnym celownikiem swojego karabinu. Na szczycie schodów zorientowali się, że Orion zniknął, więc Jesse i Sobolewski zeszli ostrożnie na dół.
Wielki super-mutant leżał kilka metrów od schodów jak rzucona bezwładnie szmaciana lalka, z potężnym karkiem złamanym niczym sucha zapałka. Na zielonej, martwej twarzy olbrzyma nie było widać bólu ani gniewu, cokolwiek go dopadło, skręciło mu kark zanim zdążył się zorientować. Mężczyźni wrócili pospiesznie na górę, nie mając zamiaru ryzykować spotkania z czymś co było w stanie zabić gigantycznego mutanta jak dziecko i doprowadzić Daphne do szaleństwa.
Dalszy odwrót przebiegał pod znakiem lekkiej paniki. Jesse ściskał spluwę w spoconych dłoniach, a przed oczami miał tylko przybliżający się z każdym krokiem prostokąt światła z sali balowej. Dopadli drzwi jak bram raju i dopiero w środku spostrzegli się, że zgubili Blauberga. Nawoływania na korytarzu nie przyniosły rezultatu, przeszukali nawet, z duszą na ramieniu, kilka najbliższych pomieszczeń, ale profesor przepadł jak kamień w wodę. Wracając do bezpiecznej sali balowej, Jesse poczuł egoistyczną ulgę, że nie musi szukać dalej naukowca; cokolwiek się z nim stało, jest już poza zasięgiem ich pomocy.
Nadja nieco popsuła mu humor.
– Drzwi się nie chcą zamknąć – zakomunikowała, dusząc raz za razem przełącznik.
– Co ty – Sobolewski odepchnął ją od drzwi i zaczął gmerać przy zamku. – Niech cię szlag!! – Kopnął z furią framugę – bezpiecznik się przepalił!
– Mogło być gorzej – zauważył Jesse – mogły się zatrzasnąć i wtedy musielibyśmy koczować na korytarzu albo w gabinecie.
– Przynajmniej jesteśmy wszyscy razem. – Santino oparł się ciężko o ścianę, przyciskając dłoń do zakrwawionej piersi. Mięśnie twarzy mu drgały, stalowe oczy zasnuły się cieniutką mgiełką. Ból musiał być silniejszy niż gangster początkowo twierdził. – Jesteśmy w stanie rozwalić wszystko, co będzie się chciało wepchnąć przez te drzwi albo przez szyb wentylacyjny.
Melody przyjrzała się ciemnej niszy w ścianie.
– Szyb jest za wąski dla czegoś, co bez problemu zabiło takich byków jak Attianni czy Orion.
– Demony nie mają kształtu ani ciała – pouczył ją beznamiętnie Thonk. Mogą się przecisnąć przez najmniejszą dziurkę i zabić nas wszystkich. Ale Thonk się nie boi duchów – wyprostował się dumnie. – Thonk ma ochronne tatuaże i amulety…
– Thonk ma nasrane! – Warknął McNee. Był na granicy załamania nerwowego. Ułożył na kanapie kwilącą bez sensu Daphne i teraz chodził w tę i z powrotem po przestronnej sali.
– Daj klucz – polecił mu Santino.
– Co? – Odpowiedział nieprzytomnie.
– Klucz do drzwi wejściowych. Połóż go na stole. Nie mam zamiaru ryzykować, że jakiś mutant czy demon wtranżoli cię razem z naszym jedynym kluczem.
Steve zaczął przeszukiwać kieszenie, jedną, drugą, trzecią… lodowaty strach chwycił wszystkich za serca; jeśliby zgubił ten cholerny klucz, to najpierw by go rozszarpali i rozwlekli po całym korytarzu, jak żaden potwór by nie potrafił – a potem musieliby przeszukać całą drogę do katakumb z nosem przy ziemi i bronią przy boku. Niemiła perspektywa. Kojąca mgiełka spłynęła na dusze więźniów, kiedy McNee wyciągnął z którejś z kolei kieszeni niewielki, czerwony prostokąt i rzucił go na stół.
Melody usiadła w zamyśleniu na fotelu.
– To coś w rodzaju zemsty zza grobu, nie? – Popatrzyła na współtowarzyszy. – Każdy z was miał przecież coś na sumieniu.
– O czym ty mówisz?
– No, słyszałam co nieco na przyjęciu i potem, kiedy Jesse szwendał się po katakumbach. Strzępy rozmów, komentarze, mruczenie pod nosem. Wszyscy chyba mieliście powody, by życzyć staremu Campbellowi jak najgorzej i vice versa. To wygląda, jakby zaprosił was tutaj, żeby się zemścić.
– I w charakterze zemsty zarżnął się jako pierwszy? – Zapytał sarkastycznie Santino.
– Niekoniecznie. Może to, co chciał na was nasłać wymknęło mu się spod kontroli… cokolwiek to jest. Potwory…
– Super-mutanty…
– Duchy…
– Stary Santino…
– Bardzo śmieszne…
– Deathclawy…
Wszyscy spojrzeli ze zdziwieniem na McNee’a. Ten skulił się z przyzwyczajenia, ale powtórzył:
– Deathclawy. Jestem prawie pewien, że widziałem… jednego czy dwa, podczas naszej ucieczki… odwrotu – dodał pod miażdżącym spojrzeniem Sobolewskiego. – Obrzydliwe bestie – wstrząsnął się.
– No, świetnie. Mamy już cały bestiariusz z tych cholernych katakumb. – Santino skrzywił się z bólu. – Nadal nie wierzę w te bzdury o zemście.
– Chcesz powiedzieć, że nigdy nie wyrządziłeś żadnej krzywdy Campbellowi? – Melody patrzyła na niego badawczo.
Gangster z New Reno nie odpowiedział. Zakasłał i splunął czarną krwią.
– Gargh… – Oświadczył Sobolewski. Przełknął ślinę, gdy wzrok wszystkich obecnych skupił się na nim. Wbił spojrzenie w jakiś punkt ponad oknem.
– Szesnaście lat temu Campbell penetrował na zlecenie Bractwa jedną wioskę… Właściwie to nie była wioska, tylko coś w rodzaju permanentnego obozowiska – wiecie, kupa namiotów, banda brudnych zbieraczy, żyjących ze sprzedaży przedwojennego szmelcu znajdywanego na pustkowiach. No i… było podejrzenie nielegalnego handlu bronią… przerzucania giwer i ekwipunku do Kolorado, dla tamtejszych bandytów. Więc, Campbell miał to sprawdzić, ale coś niemrawo mu szło, zwiad się przedłużał… Dowództwo zaczęło się niecierpliwić, oparli się na poszlakowych dowodach i rozkazali spacyfikować wioskę. Widowiskowo, z przestrogą dla innych. Bractwem dowodził wtedy generał Stanford, był z niego niezły kawał skurwiela… No to posłano kompanię Attianniego, a mnie razem z nią. – Urwał na moment. – Potem okazało się, że Campbell miał w tej wiosce jakąś kobietę czy przyjaciół, porobił sobie, znaczy się, znajomych… Stanford profilaktycznie oskarżył go o zdradę i wydał zaoczny wyrok śmierci, coby mu nie strzeliło do głowy się mścić. No i nie słyszeliśmy o nim przez ładne parę lat aż w końcu osiadł tutaj, w NCR… Potem to zaproszenie…
– Co zrobiliście w tej wiosce? – Melody przysiadła na brzegu stołu.
Rycerz milczał przez chwilę.
– Spaliliśmy wszystko. Ludzi, namioty, sprzęt. Tych, którzy próbowali uciekać wyłapano i zdekapitowano. Głowy zatknęliśmy na włóczniach, i ustawiliśmy wokół resztek wioski.
– Attianni dostał za swoje – mruknęła Nadja. – Nabito mu głupi łeb na pal. Ciebie pewnie tu spalą.
– Hej, dzięki…
– To by miało sens – odezwał się Jesse. – Tony Jefferson odmawiał Campbellowi jakiegoś zezwolenia na budowę fabryki plazmy w NCR. Stary stracił w końcu na tym sporo szmalu. No i nie muszę przypominać jak skończył Tony.
– No, proszę. Więc jest tu pewna fantazja, każdy ginie tak jak na to zasłużył – Melody zdawała się być zafascynowana.
– A coś ty taka wesoła? – Syknął McNee. – Wątpię, żeby Stary zaplanował własną śmierć czy swojego służącego. Sama powiedziałaś, że to się wymknęło spod kontroli, uważasz, że tobie nic nie grozi, bo nic mu nigdy nie zrobiłaś?
– A ty coś zrobiłeś? – Odpowiedziała pytaniem.
Chłopak zmieszał się.
– Ja, nigdy… Mój staruszek znał go od dziecka. Byli przyjaciółmi, ale postrzelił go lata temu na polowaniu… w biodro. Campbell obraził się na niego śmiertelnie i nie odzywał się do niego, aż do jego śmierci. I tyle.
– Fakt, pierdziel utykał odkąd go znam.
– Też bym się obraziła.
– Pewnie zatrudnił cię na dzisiejszą noc, żeby się zemścić. – Rozładowała atmosferę Melody.
– Co?!?
– Zemsta przechodzi z ojca na syna. Nie mógł dosięgnąć twojego ojca, więc postanowił dopaść ciebie.
– Ale to było niechcący! Mój staruszek postrzelił go przez przypadek!
– To bez znaczenia – przerwał mu grobowym głosem Sobolewski. – Ciekawe co zrobili mu Blauberg i Orion.
– Profesor naraził mu się swoimi eksperymentami z Przedwojennymi wszczepami biologicznymi. – Poinformował go Jesse. Rozsiadł się na fotelu i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę nuke strike’ów. Zapalił i kontynuował. – To była parę lat temu głośna historia… w pewnych sferach. Campbell był tradycjonalistą, nie podobało mu się, że Blauberg dokonuje eksperymentów na ludziach, z których wiele skończyło się śmiercią ofiary… pacjenta. Próbował storpedować badania profesora, co niemal mu się udało. – Wypuścił dym. – Podobno dla niego Blauberg był jak zły czarnoksiężnik – szalony naukowiec krojący ludzi na kawałki i skazujący ich na śmierć w męczarniach. Blauberg parował jego oskarżenia, twierdząc, że dokonuje legalnych eksperymentów dla dobra całego postnuklearnego świata. NCR przymykała oczy na wszystkie jego… nieudane doświadczenia, bo w zamian otrzymywała prawo wyłączności do jego sukcesów. Połowa dzisiejszej inżynierii bio-cybernetycznej to technologia Bractwa Stali, druga połowa jest efektem badań Blauberga.
– No i?
– No i Campbell stał się w swoich działaniach tak upierdliwy, że profesorek postanowił dać mu nauczkę. – Wyszczerzył zęby w niewesołym uśmiechu. – Porwał mu ukochanego psa i… poeksperymentował na nim. Kiedy z biedakiem skończył, psina przypominała skrzyżowanie żaby z odkurzaczem, chodziła na trzech nogach, miała oczy na tyłku i sikała nosem. – Jesse pokręcił głową. – Campbell musiał zwierzaka odstrzelić, ale nie próbował się mścić. Być może tylko do dzisiaj… O Orionie nic nie wiem, ale Campbell nigdy nie lubił super-mutantów. Pewnie czymś mu podskoczył.
– Pora na kolejne wyznanie – złodziejka popatrzyła na Santino.
– To ma być Klub Anonimowych Winowajców? – Gangster wydawał się bledszy niż wcześniej i chwiał się na nogach. Jesse nie sądził, by stracił aż tyle krwi.
– Nie – Melody przekręciła głowę jak papużka. – My znamy swoje imiona.
Włoch wzruszył z trudem ramionami.
– Próbowałem go zabić dawno temu w New Reno. To były interesy, nawet ucieszyłem się, kiedy przeżył. Nie wiem po co tu przyjeżdżałem.
Melody patrzyła pytająco.
– Trucizna. O przedłużonym działaniu, łatwo ją wprowadzić do krwiobiegu. Paskudna suka… – Urwał nagle, a w jego okrutnych oczach pojawił się błysk zrozumienia. Odsłonił wilcze zęby w uśmiechu, w którym nie było cienia radości.
Jesse załapał jako pierwszy.
– Tam na dole… nie miałeś zginąć.
– Nie. – Santino obnażył klatkę piersiową. Dwie podłużne pręgi były prawie czarne, ciało wokół rany miało nienaturalny, seledynowy kolor. – To potrwa kilka godzin. Trucizna jest oparta na zmodyfikowanej, „cywilnej” wersji wirusa FEV. – Usiadł ciężko na parapecie.
– Doprowadza do szybkich mutacji narządów wewnętrznych, nie naruszając systemu nerwowego. – Uśmiech nie opuszczał jego twarzy. – Inaczej mówiąc, bebechy ci gniją, a ty czujesz to do ostatniej chwili.
– Zaraziłeś tym Campbella?
– Drań miał dostęp do antidotum. I raczej nie trzyma tego teraz w chacie.
– Więc…
– Do rana będę martwy – gangster bawił się wyjętą skądś srebrną zapalniczką, nie patrząc na pozostałych. – Ciekawa rzecz. W New Reno używaliśmy do tego specjalnego kastetu, nazywaliśmy go Szponami Deathclawa. Mało oryginalnie, przyznaję. Zastanawia mnie jak mnie zarażono tutaj.
– Jeśli nie ma szans, żebyś przeżył, to może skrócić ci cierpienia – Nadja sięgnęła po pistolet.
Tommy gun wyrósł w owłosionych dłoniach Santino, zanim bandytka zdążyła dotknąć kolby swojej giwery. Niesamowite oczy gangstera patrzyły jasno i paląco poprzez mgiełkę bólu.
– Nie jestem kulawym braminem, siostro. Doczekam końca na moich warunkach, jasne? Zdechnę tu wijąc się z bólu, ale nie pozwolę się odstrzelić. – Osunął się pod ścianę, nie spuszczając wzroku z Nadji.
– A ty? Co przeskrobałaś, że cię tu zaprosił?
Wzruszyła ramionami.
– Byłam jego kochanką. Dawno temu. Ale potem go zostawiłam i zostałam tym czym jestem.
Jesse spojrzał na nią z rozbawieniem.
– Wydałby na ciebie wyrok, tylko dlatego, że go kiedyś rzuciłaś?
– A czemu nie? Steve’a chciał zabić za pierdołowatość jego ojca.
– To idiotyzm! – Wydarł się McNee. – On sam nie żyje, nie ma żadnego spisku, po prostu coś wylazło z tych cholernych piwnic i zaczęło wszystkich mordować! Dlaczego chciałby mojej śmierci?! Nic mu nigdy nie zrobiłem – dodał płaczliwie. – To niesprawiedliwe.
– Thonk też nie wie czemu Campbell chciałby śmierci Thonka. – Odezwał się dzikus. – Campbell wiedział, że Thonk zrobił to co musiał, bo tak każą jego bogowie – dotknął z namaszczeniem jednego ze swoich kościanych amuletów.
– A co konkretnie Thonk zrobił? – Melody wydawała się świetnie bawić tą sytuacją.
– Plemię Thonka mieszka daleko na północy – barbarzyńca wydął wargi – dużo, dużo strzałów z łuku stąd. Campbell przybył kiedyś, żeby polować na mithki…
– Co to u diabła są mithki? – Zapytał zdziwiony Sobolewski.
– Rodzaj goulghanów – wyjaśnił Thonk i zanim rycerz zdążył otworzyć usta ciągnął dalej – wziął Thonka na przewodnika i razem upolowali mnóstwo dużo mithków – zmrużył oczy z rozkoszy. – Było wielkie święto w wiosce Thonka, ale szaman powiedział, że była pełnia – Thonk pokiwał smutno głową – a Thonk i wódz, i wszyscy z plemienia Thonka zapomnieli. A podczas pełni bóg-bestia domaga się ofiary z obcego człowieka. Plemię Thonka nie prowadziło wtedy wojny i nie miało jeńców, więc Thonk powiedział, że złoży w ofierze swojego przyjaciela Campbella. Więc Thonk i szaman pojmali go i przywiązali do świętej skały, żeby bestie mogły go zjeść…
– Jakie bestie? – Zainteresował się Sobolewski.
– A coś ty taki postnuklearny zoolog? – Zapytała ostro Nadja.
– Ale Campbell uciekł i bóg-bestia był zły – Thonk nie zwracał uwagi na sprzeczkę. Dużo nieszczęścia na wioskę Thonka. Ale Thonk dzisiaj na uczcie powiedział Campbellowi, że mu wybacza.
– Co mu wybacza?? – Oczy Nadji rozszerzyły się do rozmiarów bransoletek. – To, że uciekł, bo nie chciał być złożony w ofierze przez bandę brudnych, głupich dzikusów, którzy mienili się jego przyjaciółmi?? Nic dziwnego, że chciał cię zabić. Na dole jest wystarczająco dużo bestii, żeby cię rozszarpać!
Thonk popatrzył na nią z urazą.
– Bogowie są najważniejsi i Campbell powiedział Thonkowi, że to rozumie, i że jest mu przykro, że wtedy uciekł.
Melody parsknęła z politowaniem. Rzuciła okiem na kanapę.
– A co z tą małą?
Daphne już się uspokoiła i teraz śliniła się przyjaźnie, popatrując na towarzyszy bez śladu zrozumienia w oczach. Kiedy zorientowała się, że wszyscy na nią patrzą, kwiknęła cicho i wtuliła się w skórzane oparcie.
– Słyszałem – McNee zająknął się, kiedy wzrok obecnych skupił się na nim. Nie był przyzwyczajony do bycia w centrum uwagi. – Słyszałem – powtórzył – że uciekła z domu jak miała dwanaście lat. Jej matka była przekonana, że porwały ją deathclawy albo bandyci i oszalała z rozpaczy. Skończyła w psychiatryku, chyba jeszcze tam siedzi. Cóż… – zerknął na rudą dziewczynę, która z zapałem próbowała odgryźć sobie nos.
Przez chwilę panowała cisza.
– To niemożliwe – oświadczył Santino. – Nie można doprowadzić kogoś do obłędu ot, tak – strzelił słabo palcami.
– Do wczoraj myślałem, że wiele innych rzeczy jest niemożliwych – Jesse wpatrzył się ponuro w szalejącą za oknem burzę.
– Najwyraźniej to, co zobaczyła – to, co zaatakowało Santino, było tak przerażające… Sobolewski urwał. – Cholera, zupełnie jakby wszystko sobie dokładnie zaplanował. Poza jednym…
– A może on żyje? – Melody skrzyżowała ręce na biuście – przecież ciało zniknęło.
– Łeb miał prawie odcięty od reszty – zaprotestował gangster z New Reno. – Sprawdziłem go jeszcze, był martwy jak wypatroszona iguana.
– Pewnie masz w tym doświadczenie, co? – Zapytała złośliwie złodziejka. – Chyba została nam jeszcze jedna opowieść.
Jesse zapalił kolejnego papierosa. Opowiedział im. Miał wenę, więc opowiadał ze szczegółami, rozwlekle, jakby snuł bajkę przy ognisku. Opowiadał o swojej przyjaźni z Campbellem, o tym jak Stary uratował mu życie, jak szukali razem złóż uranu w Nevadzie, jak odpierali ataki super-mutantów i bandytów. O tym jak znaleźli wielkie złoża, na których stoją dziś jego kopalnie i co zrobił, żeby nie dzielić się nimi z towarzyszem. Gdy skończył nikt się nie odzywał. Jesse zignorował ich oskarżycielskie spojrzenia i zapalił jeszcze jednego szluga. Uważali się za lepszych od niego, bo ten chciał zabić Campbella przez nakazy swojej religii, a tamten, bo to były „tylko interesy”. Miał ich gdzieś. Zdradził towarzysza dla pieniędzy i swojej przyszłości, nie czuł się wcale gorszy od pozostałych hipokrytów, którzy wystawili Starego do wiatru.
Melody otworzyła usta, ale zgasił ją spojrzeniem. Daphne zagaworzyła coś cicho i uwaga więźniów skupiła się na niej.
– Nie zdziwiłabym się, gdyby to to cholerne dudnienie doprowadziło małą do szału – Nadja splunęła ze złością. – Nie idzie tego gówna wytrzymać. Wlewa się uszami, nosem, nawet przez pieprzone cebulki włosów.
– O jakim dudnieniu mówicie? – Zapytała zirytowanym głosem Melody.
– Jak to o jakim dudnieniu! – Warknął wściekle Jesse. – A co ty słyszysz, anielskie dzwoneczki?
– Ja nie…
Przerwał jej nieludzki wrzask bólu i przerażenia i następujący po nim szaleńczy, podły rechot. Jessemu włosy uniosły się na głowie, a jądra schowały do brzucha. Przypomniały mu się wszystkie stare horrory jakie oglądał na holodyskach, ale nawet na nich aktorzy nie byli w stanie wydobyć z siebie takich dźwięków. Bolesne, niesamowite wycie dochodziło gdzieś z głębi domu; w porównaniu z męczarniami o jakich świadczyło, obdzieranie ze skóry byłoby nie bardziej drażniące od łaskotek.
Wszyscy spojrzeli po sobie, a Daphne zaskowyczała ze zwierzęcego przerażenia.
– Jezu Chryste… – Sobolewski zrobił się nagle religijny.
– Blauberg? – Spytała drewnianym głosem Nadja.
Pobladły pod tatuażami Thonk skinął głową.
– Demony się nad nim pastwią.
Potworny ryk i obłąkańczy śmiech przetoczyły się ponownie przez salę.
– Musimy go ratować! – Sobolewski odbezpieczył swoją strzelbę.
– Gdzie chcesz iść? – Osadził rycerza Jesse. – To dochodzi z szybu wentylacyjnego, Blauberg może być wszędzie.
Rzeczywiście, nieludzkie odgłosy rezonowały po metalowym szybie i rozchodziły się po sali. Nie było sposobu ustalić gdzie jest ich źródło.
– Nie sądzę, byśmy mogli mu pomóc. – Powiedziała beznamiętnie złodziejka.
– Racja – przytaknął jej Jesse. – Do rana zostało pięć, sześć godzin, przeczekajmy je tu. Rankiem opuścimy to przeklęte miejsce, jak tylko burza przejdzie.
– Ucichnie kiedy pierwszy kur zapieje? – Zakpiła Melody.
– Co to jest kur? – Zapytał cicho McNee.
– Gatunek kota jak sądzę – Sobolewski podrapał się słomianowłosej głowie.
– Nie, nie, to jest chyba spokrewnione z gadami… Rodzaj jaszczurki…
– Ależ skąd, widziałam zdjęcie na holodysku…
– Żył po ziemią, prawda?
„Kogo, kurwa, obchodzi co to był kur?!?”, chciał wrzasnąć Jesse, ale zrezygnował. Do rana tu zwariują, jeśli nie będą starali się rozładować napięcia, choćby takimi głupimi dyskusjami. Młody przemysłowiec odnalazł wśród resztek w połowie pełną (w zasadzie był w nastroju, żeby powiedzieć „w połowie pustą”, ale starał się myśleć pozytywnie) butelkę whisky i usiadł na fotelu, z silną determinacją dotrwania tu do rana.

Minęły dwie, może trzy godziny. Za oknem wciąż przewalały się tony brunatno-czerwonego, radioaktywnego pyłu – jedynego w tej chwili źródła światła na pustkowiach. Po tej stronie okna Jesse stłukł z rozmachem butelkę. Ostry dźwięk nie wywarł wrażenia na otępionych wielogodzinnymi, strasznymi wrzaskami więźniach. Santino siedział na podłodze, wpatrując się błyszczącymi gorączką oczami w przeciwległą ścianę. Nie wydał z siebie żadnego odgłosu bólu, ale blada jak ściana, spocona twarz drgała niezależnie od jego woli. Melody, oparta o stół, patrzyła niespokojnie w półmrok za drzwiami. Nadja wyciągnęła się na kanapie i zdawała się drzemać, trzymając w dłoni odbezpieczony pistolet. McNee chodził po sali jak niedźwiedź ogarnięty chorobą klatkową. Zagryzał wargi i szeptał coś do siebie bezgłośnie. Sobolewski rozkręcał i skręcał z powrotem wyjęty nie wiadomo skąd pistolet. Thonk przysiadł po turecku na środku podłogi i z beznamiętną miną fatalisty czekał na śmierć. Przerażona dobiegającymi z szybu krzykami i śmiechem, Daphne skuliła się w rogu pokoju i bełkotała coś, bawiąc się pokrwawionymi palcami w podartych rękawiczkach..
– Długo tu jeszcze do rana? – Zachrypiała złodziejka.
– Trzy, cztery godziny – Jesse spojrzał z irytacją na zepsuty zegarek – czy coś koło tego.
– Mam wrażenie, że coś tu po nas przyjdzie. Niedługo. – Melody nie była już taka beztroska.
– Myślałam, że uważasz się za bezpieczną – mruknęła Nadja nie otwierając oczu. – Przecież jesteś tu przez przypadek, nic nie grozi, no nie?
– Jak tu będę z wami tkwić, to to co tu wpadnie, nie będzie wybierać – odpowiedziała nieskładnie złodziejka.
– Wpadanie tu będzie ostatnim błędem w życiu tego czegoś – Sobolewski czyścił po raz setny lufę pistoletu.
– Demony nie są żywe – uświadomił go Thonk.
– Zamknij się. Poza tym – rycerz zerknął na młodą kobietę – gdzie chcesz iść?
– Gdziekolwiek. Jestem złodziejką, miałam splądrować ten dom. Poszukam sypialni, czy czegoś w tym stylu.
– I uważasz, że tam cię nic nie dopadnie?
– To poluje na was. Mnie zostawi w spokoju jak długo będę się trzymać od was z daleka.
– To zjeżdżaj, nikt cię nie zatrzymuje – warknął cicho Santino.
Melody przyjrzała mu się badawczo.
– Tym lepiej. Zginiecie tu wszyscy, a ja nie mam zamiaru do was dołączać.
Podniosła się i podeszła do szybu wentylacyjnego.
– A to, na wypadek, gdyby przyszło wam do głowy opuszczać dom beze mnie. – Zwinęła błyskawicznym ruchem klucz ze stołu i wsunęła się do szybu.
Do zebranych dotarło to dopiero po kilku sekundach.
– Kurwa mać!! – Zawył McNee. Rzucił się do szybu, ale nie miał szans się przez niego przecisnąć. – Zdechniemy tu teraz, na pewno, kurwa, zdechniemy tu!
– Oczywiście – odrzekł Thonk spoglądając z niesmakiem na histeryzującego chłopaka. – Ale żmija-złodziejka też – dodał pocieszająco.
– Musicie ją dorwać – stwierdził obojętnie Santino.
– Co to znaczy „wy”? – Syknęła Nadja.
– W tym stanie nawet syfa bym nie złapał. – Przepełnione cierpieniem, ale wciąż straszne oczy gangstera zwróciły się na kobietę. – Poza tym JA tu na pewno zdechnę, więc mi wszystko jedno.
– Może tu wróci…
– A jak ją po drodze szlag trafi? – Sobolewski nie był taki pewny. Musimy ją znaleźć póki jeszcze żyje i odzyskać klucz, do diabła z nią.
Podszedł do Steve’a.
– Gdzie są sypialnie?
Służący wybełkotał coś niezrozumiale. Sobolewski trzasnął go w twarz i powtórzył spokojnie pytanie. McNee popatrzył na niego nagle otrzeźwiony.
– Na parterze.
– Co za idiota umieszcza salę balową na piętrze, a sypialnie na parterze?
– Ten, który zaprasza i morduje swoich gości, dając się przedtem samemu zabić.
– Gdzie dokładnie są sypialnie? Potrafisz opisać drogę? – Indagował chłopaka Sobolewski.
Steve miał fenomenalną pamięć albo łgał ze strachu. Opisał dokładnie trasę do obu sypialni. Jedna była tuż przy schodach, po prawej stronie parteru; druga pośrodku, w pobliżu salonu.
– Zapamiętasz Gomez? Musimy się podzielić; dwójkę z nas służący zaprowadzi do bardziej oddalonej sypialni, pozostała dwójka znajdzie tę przy schodach. – Rycerz szybko się wczuwał w rolę dowódcy. – Złodziejkę musimy znaleźć w którejś z nich. Mamy nad nią przewagę, bo znamy drogę – prawdopodobnie będziemy na miejscu przed nią. Po prostu poczekamy na sukę.
– Aha. No pięknie, a jak damy sobie znać, że ją znaleźliśmy? Będziemy się ganiać po całym parterze, aż coś nas w końcu capnie? Raz już ten numer przerabialiśmy.
Sobolewski zmarszczył brwi. Na to nie miał odpowiedzi.
– Są… jest system dzwonków – powiedział nieśmiało jak zwykle McNee. Wskazał na niewielki stolik przy drzwiach.
Jesse podszedł do stolika i zmiótł z blatu szkło, konfetti i rzygowiny. Oczom wszystkich ukazała się sporych rozmiarów konsoleta z planem rezydencji. W niemal każdym pomieszczeniu znajdował się przycisk z lampką. Służący podszedł do konsolety i zaczął wyjaśniać:
– To jest coś w rodzaju systemu komunikacyjno-alarmowego. Campbell nigdy nie założył intercomu, podobno są jakieś problemy z łącznością, przez ten klimat, burze i wiecie. No to kazał zamontować coś takiego – wskazał palcem na niewielki dzwonek umieszczony w rogu sali, pod sufitem. – W każdym pokoju jest dzwonek i przycisk przy drzwiach, który go uruchamia. Wtedy w sali balowej i w salonie, tam jest podobne ustrojstwo, rozlega się brzęczyk i świeci lampka w pomieszczeniu, o tu, na planie, z którego nadano sygnał. Jeśli ktoś stąd chce włączyć alarm w jakimś pomieszczeniu, po prostu naciska odpowiedni guzik na konsolecie. Sypialnie są tu i tu. Ten kto znajdzie złodziejkę, po prostu zaalarmuje centralę, to znaczy pana Santino, który zapewne się stąd nie rusza, a on włączy odpowiedni dzwonek w drugiej sypialni. Cała filozofia – spojrzał na pozostałych. Wpatrywali się w niego z nabożnym zdumieniem.
– Skąd wiesz to wszystko?
– Mówiłem przecież. Campbell mnie oprowadził i wszystko mi opowiedział. Przygotowywał mnie do pracy.
– Zupełnie jakby chciał, żebyśmy to wszystko wiedzieli, kiedy rozpocznie się… polowanie – powiedział cicho Sobolewski. – No nic! – Przybrał dziarski wyraz twarzy. Biorę ze sobą Thonka i Steve’a, ty pójdziesz z Nadją.
Wyjął z kieszeni flarę.
– To moja przedostatnia. Przyda wam się – rzucił ją Jessemu. Popatrzył niepewnie na Santino. – Dasz sobie tu radę sam, tylko z Daphne?
Gangster obdarzył go budzącym niepokój spojrzeniem błyszczących, niesamowitych ślepiów.
– Rozwalę wszystko, co przejdzie przez te drzwi. – Podciągnął tommy guna na kolana i wykrzywił się w bolesnym uśmiechu. – Pod warunkiem, że przedtem nie umrę. Tę konsoletę – spojrzał w bok – dałoby się toto opuścić w dół? Nie zamierzam już nigdy wstawać. – Wisielczy humor był najwyraźniej jego drugą naturą. Wesołek z tego Santino!
McNee pomajstrował coś przy nodze stolika i całość zjechała na dół, zrównując się z podłogą. Santino podczołgał się z wysiłkiem do konsolety i uchwycił broń tak pewnie, jakby tryskał zdrowiem.
– Spadajcie już. Im prędzej ją dorwiecie, tym lepiej dla was.
– Powodzenia, Sobolewski – mruknął Jesse ładując shotguna.
– Dave.
Popatrzył na niego ze zdziwieniem. Fakt, odkąd się poznali, zwracali się do siebie po nazwisku. Okoliczności nie sprzyjały bruderszafcikowi.
– Jesse – wyciągnął rękę do oficera. Uścisnęli sobie dłonie. Wzruszające, nie ma co.
Zamknął z metalicznym trzaskiem komorę spluwy. Rzucił okiem na leżącego pod oknem gangstera. Wyglądał gorzej z kwadransa na kwadrans.
– Trzymaj się tu, Vin – rzucił.
– Santino – uśmiech gangstera był niemal sympatyczny.
– Mogę dostać pistolet? – Steve wskazał laserową giwerę, którą Sobolewski miał zatkniętą za paskiem.
Rycerz popatrzył na niego przez chwilę, po czym niedbałym gestem wręczył mu broń.
– Jakby przyszedł ci do głowy jakiś głupi pomysł, to pamiętaj, że jestem za tobą i mam większą spluwę.
Nie tracili więcej czasu. Po wyjściu z sali Jesse i Nadja skierowali się w stronę prawych schodów, Sobolewski, Thonk i McNee poszli w przeciwnym kierunku. Jesse i Nadja szli szybko, w milczeniu, tnąc mrok ostrym światłem latarek. Nie licząc dudnienia, które przywykli już uważać za stały element klimatu, panowała cisza; nie dochodziły ich okropne wrzaski, które przypisywali torturowanemu Blaubergowi. Dotarli do schodów, zeszli ostrożnie na dół, ubezpieczając się nawzajem. Na paterze skręcili w prawy korytarz; Jesse przepowiadał sobie w głowie instrukcje służącego. Z odnalezieniem właściwego pomieszczenia nie mieli jednak problemu, biło z niego słabe światło, rozpraszając delikatnie mrok korytarza. Zgasili latarki i podsunęli się do otwartych drzwi sypialni najciszej jak potrafili. Bandytka wsunęła ostrożnie głowę do pomieszczenia. Dała mu znak ręką, więc Jesse wynurzył się spoza jej pleców, celując shotgunem do środka sypialni.
Na stoliku pośrodku pokoju stała świeca, rzucając słaby poblask na ściany i umeblowanie sypialni. Komoda przy ścianie naprzeciw drzwi była odsunięta, obok niej, odwrócona do ściany, klęczała Melody. Jesse chciał wejść do środka, ale Nadja złapała go za rękę.
– Ona się nie rusza – szepnęła napiętym głosem.
Złodziejka rzeczywiście klęczała nieruchomo, przed czymś co mogło być ukrytym za komodą sejfem.
– Ja już nie dam rady – sapnęła cicho, ściskając nieświadomie przedramię Jessego.
Spojrzał na nią. Twarda bandytka miała mięśnie napięte do granic możliwości, nawet w mdłym świetle świecy widział, że krew odpłynęła z jej twarzy. Znajdowała na granicy wyczerpania nerwowego. Była przyzwyczajona do otwartej walki twarzą w twarz, do potyczek z karawanami i wojskiem NCR. Wykańczała ją świadomość istnienia niewidocznego i śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika, który bez problemu mordował jej towarzyszy.
Jesse dotknął uspokajająco jej ramienia, uwalniając się z uścisku. Przeszedł szybkim krokiem przez sypialnię, przykucnął obok Melody i spojrzał w jej twarz.
Była martwa.
Nadja podeszła powoli z drugiej strony. Przyjrzeli się złodziejce. Nie miała żadnych widocznych ran, na jej spokojnej twarzy zastygł wyraz łagodnego zaskoczenia. Prawą dłoń trzymała na zamku szyfrowym sejfu. Musiała umrzeć natychmiast, zanim zdała sobie z tego sprawę. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Jessego. Popchnął ją lekko. Melody osunęła się na dywan, wlepiając martwe, zdziwione oczy w Nadję.
Jesse obejrzał dokładnie nieżywą złodziejkę i nagle zaczął chichotać. Nadja spojrzała na niego jak na szaleńca, a on rzucił okiem na sejf i jego chichot przeszedł w rechotanie. Widząc wzrok bandytki spróbował się opanować, ale nie dał rady. Krztusząc się ze śmiechu wskazał na dłoń Melody. Nadja oświetliła ją latarką.
Na palcu wskazującym złodziejki widniała niewielka, okrągła plamka krwi. Bandytka skierowała latarkę na sejf. Teraz wyraźnie zobaczyła wystającą z okrągłej tarczy zamka szyfrowego małą, ostrą igłę. Zerknęła na rechoczącego Jessego i też się roześmiała. Leżeli na podłodze wijąc się w histerycznym, przepełnionym ulgą śmiechu. Opadło z nich całe napięcie, strach przed niewidocznym, zabójczo skutecznym wrogiem. Zatruta igła w zamku. Jakież to banalne! Zamiast mrożącej krew w żyłach, tajemniczej śmierci – najstarszy błąd w sztuce złodziejskiej! Gdyby ktoś im zwrócił teraz uwagę, że nabijanie się ze zgonu towarzyszki jest niestosowne, prawdopodobnie nie zrozumieliby o co chodzi.
– Je…jednak nie była t…taka dobra – wykrztusiła poczerwieniała Nadja. Jesse pierwszy raz widział jak się śmieje i uznał, że jej do twarzy. Pokiwał głową, szczerząc się głupio.
Nagle uśmiech zamarł mu na ustach.
– A co z kluczem?
Śmiech Nadji umilkł jak ucięty nożem. Jak na komendę przyskoczyli do trupa i zaczęli go obszukiwać. Kieszenie, paski, fałdy ubrania… niedużo tego było. Co chwila wymieniali nerwowe spojrzenia nad zwłokami. Już? Masz go? Szlag by to!
Nadja odepchnęła go brutalnie od ciała i zaczęła zdzierać z Melody ubranie. W ciągu kilkunastu sekund uszła z niej cała radość, była teraz dzikim zwierzęciem walczącym o przetrwanie. Wetknęła martwej złodziejce dłonie do ust i między uda, przeszukała każdy detal jej ciała i ponownie odzienia. Klucza nie było.
– Ukryła go gdzieś zanim zabrała się do sejfu – stwierdził Jesse.
Rzucili się na meble. Wyrzucali holodyski z półek, przekopywali kanapy, przerzucali z kąta w kąt sterty drobiazgów, wywalali szuflady, zrywali broń ze ściany, przewracali szafki i stoliki. Nagle nad ich głowami zabrzęczał dzwonek.
Spojrzeli po sobie.
– Mieli dzwonić jak ją znajdą – Jesse spojrzał na rozebranego trupa na podłodze. – Nie mogli jej znaleźć – stwierdził inteligentnie.
Dzwonek wciąż brzęczał.
– To alarm – zaskoczyła w końcu Nadja.
Wypadli na korytarz. Biegnąc co sił w nogach i dziobiąc ciemność zapaloną latarką, Jesse zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia dokąd zdążają. Okazało się jednak, że bandytka miała znakomitą orientację w terenie. Opierając się tylko na opisie Steve’a, pewnie mijała kolejne korytarze i pomieszczenia, oddalając się coraz dalej od wibrującego dźwięku dzwonka. Dobiegli do pokoju, z którego docierały głośne przekleństwa i biało-fioletowe błyski latarki.
Jesse wpadł do sypialni pierwszy, potykając się o coś w progu. To ocaliło mu życie, bo czerwony promień lasera wypalił dziurę w ścianie tuż nad jego głową. Poderwał się i wycelował broń i latarkę w światło przed sobą. Oświetlił mierzącego do niego z pistoletu laserowego McNee’a, który z przerażeniem wrzasnął:
– Nie strzelaj! Nie wiedziałem, że to ty!
– Opuść broń – rozkazał Jesse, nie przestając celować do służącego.
Steve rzucił pistolet na podłogę i cofnął się pod ścianę. Nadja weszła do pomieszczenia i zapaliła flarę. Na progu leżało spalone ciało ubrane w resztki na wpół stopionej zbroi Bractwa. Bandytka kucnęła nad zwęglonym truchłem. Podłoga i framuga były osmalone, nie sposób było zlokalizować źródło ognia. Jesse spojrzał pytająco na przerażonego służącego.
– Pułapka – wybełkotał McNee. – Wszedłem pierwszy, tak jak mi kazał, a kiedy on przechodził przez próg, z dołu wystrzelił ogień.
– Ale na ciebie „pułapka” nie zadziałała, co? Tylko on się spalił? Akurat Sobolewski i akurat w tym miejscu? Bo Campbell przewidział, że Sobolewski będzie tędy przechodził, więc zamontował tu pułapkę, która miała spalić akurat jego? Bo on spalił tamtą wioskę? – Nadja wypluwała kolejne zdania z coraz większą złością. Ciemne, dzikie oczy patrzyły wściekle z okrutnej twarzy. Smukłe, umięśnione ciało było maksymalnie napięte, wyciągnięte sztywno ręce ściskały desert eagle’a wymierzonego w głowę myszowatego służącego. Po raz kolejny przypomniała Jessemu drapieżnego kota, gotowego w każdej sekundzie skoczyć na swoją ofiarę.
Stanął między nią a Stevem, ryzykując śmierć na miejscu. Nadja nie opuściła broni.
– Dlaczego mam uwierzyć, że nie ty go zabiłeś? – warczała. – Ta sypialnia jest bliźniaczo podobna do tamtej. Te same meble, to samo uzbrojenie na ścianach, pewnie taki sam sejf za komodą. Ale na ścianie nie ma miotacza ognia, jak tam. Przypadek? Nie sadzę. – Jej głos zaczął przybierać paranoiczne tony. – Wiesz co sądzę? Sądzę, że ty go sfajczyłeś i ukryłeś gdzieś miotacz. Tu czy tam – machnęła bronią skłaniając obu mężczyzn do panicznego kucnięcia – bez różnicy.
– Nadja – zaczął Jesse najbardziej uspokajającym tonem na jaki potrafił się zdobyć – to nie ma wielkiego sensu, chyba przyznasz. Sama powiedziałaś, że chłopak nawet nudy nie potrafiłby zabić, pamiętasz? I zgadzam się z tobą, to pierdoła – zignorował urażone spojrzenie McNee’a. – Poza tym, po co miałby zabijać Sobolewskiego? I gdzie schowałby miotacz ognia?
Zacięty wyraz twarzy Nadji nie zmienił się nawet o jotę, ale Jesse wiedział, że przetrawia to co przed chwilą powiedział. Zwrócił się do stojącego pod ścianą chłopaka.
– A co z dzikusem?
– Szedł ostatni. Kiedy buchnął płomień był na korytarzu, potem go nie widziałem.
– Może to on go spalił? – bandytka uparcie szukała winnych.
– Prędzej wezwał swojego boga ognia – uśmiechnął się ponuro Jesse. – Wątpię czy on zna inną broń niż ten wielki młot, który przy sobie dźwiga.
– Na pewno dopadły go deathclawy – oświadczył drżącym głosem Steve. – To właśnie do nich strzelałem.
– Jakie deathclawy? – Nadja rozejrzała się ostentacyjnie dookoła.
– Wpadł tu jeden. Wielki, paskudny bydlak. Zaraz po tym jak pułapka spaliła Sobolewskiego. Trafiłem go kilka razy i uciekł. Potem myślałem, że wraca, więc mało cię nie zabiłem… – McNee zwiesił ze skruchą głowę.
– To się nie trzyma kupy – mruknął Jesse. – Ani twoja wersja, ani jej teoria. Jesteś pewien tego deathclawa? Było ciemno. – Wzrok chłopaka wystarczył mu za odpowiedź.
Zanim zdążył coś powiedzieć rozbrzęczał się dzwonek. Wgapili się w niego ze zdziwieniem.
– Czy Santino się bawi tymi dzwonkami?
– Przynajmniej jeszcze żyje…
– Może to Thonk dotarł do drugiej sypialni?
– I odkrył trupa Melody? Rewelacja.
– Znaleźliście ją?
– Ją tak, klucza nie.
– Cholera, zdechniemy tu…
– Cisza!
– Dobra, chodźmy do tamtej sypialni. Może dzikus znalazł klucz.
– Szczeniak idzie pierwszy, nie ufam mu.
– No i dobrze, przynajmniej nie będę szedł na końcu.
– …
– OK, ja pójdę na końcu. Chodźmy już!
Poszli. Szybko, sprawnie, prowadzeni przez Nadję. Łatwo odnaleźli drugą sypialnię, wparowali do niej z bronią jak dobry, zły i brzydki.
Thonk znalazł klucz.
– Był pod łóżkiem. Thonk pomyślał, że Jesse i Nadja znaleźli żmiję-złodziejkę, ale ona schowała gdzieś czerwony amulet. Więc Thonk zaczął go szukać i… – urwał pod morderczymi spojrzeniami Jessego i Nadji – znalazł…?
– Dawaj klucz – Jesse wyrwał dzikusowi bezcenny kawałek plastiku. – Skąd się tu w ogóle wziąłeś?
Barbarzyńca spuścił głowę.
– Thonk uciekł. Kiedy piekielny płomień pochłonął metalowego rycerza, Thonk się przeraził i zaczął uciekać przed siebie. Nabił sobie guza – wskazał na opuchnięte czoło, ale, nie widząc współczucia, kontynuował: – Bogowie czuwali nad Thonkiem i pozwolili mu dobiec do światła. Tu znalazł amulet i nacisnął guzik, jak mu kazano.
– Dobry Thonk – mruknął zdenerwowany Steve. – Możemy już wracać na górę? Proszę…
– Przestań się mazać – zwróciła się w jego stronę Nadja. – Jak…
Dalsze jej słowa przerwał ten sam nieludzki wrzask i głośny huk. Wrzask nie niósł się tym razem poprzez szyb wentylacyjny, dochodził z korytarza, z któregoś z pobliskich pokoi. Huk pochodził z pomieszczenia, w którym stali i był odgłosem wystrzału z pistoletu typu Desert Eagle, kaliber .44.
McNee spojrzał ze zdumieniem na czerwoną dziurę po lewej stronie swojej klatki piersiowej i osunął się bez słowa na ziemię. Nadja patrzyła rozszerzonymi z przerażenia oczami to na jego zwłoki, to na błękitny dymek unoszący się z lufy jej pistoletu.
– Ja…ja nie chciałam…OK? To przez ten wrzask… Podskoczyłam i sam wypalił… Serio! Nie chciałam gnojka zabić…
– Zginął przez przypadek… – Jesse patrzył ponuro na trupa chłopaka.
– Klątwa – szepnął Thonk. – Thonk wie.
– Zamknij się – odrzekł machinalnie Jesse. Może i klątwa, cholera wie. Wszyscy tu zginą? Wstrząsnął się na odgłos kolejnego wrzasku.
Z jego gardła wydobył się nieartykułowany warkot. Wślepił się wściekle w półmrok za drzwiami i wyszedł na korytarz.
– Dokąd idziesz? – Nadja i Thonk byli tuż za jego plecami.
– Zobaczę, co się tak drze – w głosie młodego biznesmena pobrzmiewała zimna determinacja. – Wy wracajcie z kluczem na górę.
– Nie puścimy cię same… – wzrok Jessego trzasnął ją po twarzy jak nahajka.
– Pójdę tam sam – wycedził przez zęby. – Wolę zginąć natychmiast albo rozwalić to kurestwo niż czekać aż zabije mnie jakaś klątwa czy inne badziewie. Wy wrócicie na górę i NIE BĘDZIECIE mnie szukać, jeśli nie wrócę. Czy to jest jasne? – Jego oczy były w tej chwili niemal tak straszne jak stalowe węgielki Santino.
Nadja skinęła wolno głową i zawróciła w stronę schodów. Thonk podążył za nią. Nagle zatrzymał się i odwrócił.
– Czerwony amulet? – Rzekł pytająco.
Jesse rzucił mu klucz. Poprawił chwyt na shotgunie i ruszył w stronę rozlegających się z równomierną częstotliwością wrzasków i śmiechu. Dudnienie zlało mu się w uszach z tętnieniem własnej krwi. Dotarł do pomieszczenia, z którego dochodziły potworne odgłosy. Oblizał wargi z potu i wziął głęboki wdech. Shotguna umieścił pod pachą, tak by móc z niego strzelać jedną ręką; latarkę wyciągnął przed siebie jak tarczę z oślepiająco białego światła. Pewnym, szybkim krokiem wszedł do pokoju.
I stanął jak przyklejony do dywanu.
Przez kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund wpatrywał się z chorobliwą fascynacją w rozgrywającą się przed nim scenę. Nie potrafił oderwać oczu od potwornego widoku, jaki wyławiało z ciemności światło latarki. Powinien krzyczeć albo wymiotować, ale system oddechowy i trawienny zamarły w nim; był w stanie tylko wgapiać się z przerażeniem i niedowierzaniem w źródło nieludzkich odgłosów. W końcu z wysiłkiem uniósł zbrojne ramię. Pojedynczy huk uciął kolejny, wzbierający dopiero, szaleńczy wrzask. Odwrócił się i skierował w stronę schodów. Szedł jak otępiały, nie zwracając uwagi na grożące mu, być może, niebezpieczeństwo. Nie pamiętał jak doszedł do sali balowej, do świadomości przywróciły go dopiero utkwione w nim, nieruchome oczy Santino.
Pomyślał, że gangster nie żyje, ale ten mrugnął i, jakby odgadując jego myśli, uśmiechnął się z trudem. Nadja poderwała się na jego widok.
– Bogom dzięki, że żyjesz! Słyszeliśmy strzał… Potem ciszę… To znaczy ciągle jeszcze, kurwa, dudni, ale już nie ma tych wrzasków… Chciałam iść po ciebie, ale pamiętałam co mówiłeś… i w ogóle – plotła bez sensu, najwyraźniej szczęśliwa z jego powrotu. Mózg Jessego ledwie rejestrował jej słowa.
– Blauberg? – Głos Santino brzmiał, jakby ktoś tarł papierem ściernym o jego struny głosowe.
– Tak.
Nadja chciała o coś zapytać, widocznie nie usatysfakcjonowana enigmatycznością jego odpowiedzi, ale słowa zamarły jej w gardle, gdy napotkała wzrok Jessego. Cofnęła się do kanapy, mamrocząc coś pod nosem i usiadła nie patrząc w jego stronę. Rozejrzał się po sali. Santino był na granicy śmierci, Thonk siedział niewzruszenie na podłodze, obłąkana Daphne bełkotała do siebie, skulona w swoim kącie. Czerwony amulet leżał znowu na stole, zdając się kpić z ludzi, którzy nie mogli zeń skorzystać. Podszedł wolno do stołu.
– Czekamy do rana i wynosimy się stąd. W ciężką cholerę. – Słowa zabrzmiały tak słabo, że nie przekonały nawet jego.
Jesse oparł się o stół. Próbował zamknąć oczy, ale ilekroć zmrużył powieki, powracał ten sam widok.
Blauberg siedzący w półpłynnej kałuży własnej krwi i wnętrzności, z rozciętym brzuchem i wyprutymi na wierzch włóknami nerwowymi.
Jackson Blauberg z jednym okiem wyłupionym, zwisającym na policzku na wydartym nerwie wzrokowym i obraną ze skóry lewą ręką.
Profesor Jackson Blauberg, z wyrazem dziecinnej radości na twarzy krojący się zardzewiałym skalpelem kawałek po kawałku i wybuchający co chwila to szaleńczym wrzaskiem bólu, to obłąkańczo radosnym śmiechem.

Jesse nie liczył upływających godzin. Przestały go obchodzić. Santino siedział nieruchomo, od czasu mrugając powiekami, jakby chciał dać znać towarzyszom, że jeszcze żyje. Gangster wydawał się o połowę chudszy, był blady jak ściana, o którą się opierał, a żyły miał nabrzmiałe i grube jak rzemienie. Thonk tkwił w tureckim siadzie jak spetryfikowany; ciężkie powieki miał opuszczone do połowy. Nadja wgapiała się tępo w burzę. Nawet Daphne umilkła i próbowała przewiercić oczami ścianę.
Poczuł nagle, ze zaschło mu w gardle. W ciągu ostatnich kilku godzin pił tylko whisky, teraz i to się skończyło. Rozejrzał się po stołach. Na jednym z nich leżał spory, postnuklearny arbuz, o przyjemnym, fioletowym odcieniu i łupinie twardej jak gąsienica czołgu. Podszedł do niego chwiejnie i sięgnął po nóż, który nosił zawsze przypięty na goleni. Palce znalazły tylko owłosioną łydkę i pustą pochwę. Jesse znieruchomiał. Z miejsca zapomniał o pragnieniu. Myśli, dotąd snujące się leniwie pod czaszką, naraz ruszyły stampedo.
Już wiedział, dlaczego rana ma szyi Campbella wydała mu się znajoma. Jego nóż, ciężka szeroka broń, miał po latach używania charakterystyczną szczerbę na ostrzu. Ta szczerba powodowała, że każde nacięcie pozostawiało z jednej strony lekko falisty kształt, jakby toporną falbankę. Rana Campbella miała właśnie taki kształt. Nie skojarzył tego wcześniej, bo nie mogło przyjść do głowy, że ktoś ukradł mu nóż z pochwy na nodze i zamordował nim Starego. Cholera, nawet teraz to wydawało mu się nieprawdopodobne. Chyba że… Bzdura! Jesse mógłby zabić Campbella, pod warunkiem, że cierpiałby na okresowe przebywanie w dwóch miejscach na raz, połączone z zanikami pamięci. Zachwiał się na nogach pod nagłym naporem nieprawdopodobnych myśli. Zaczął kojarzyć fakty, które nie dawały mu spokoju. Zegarki, ghul, Melody, Blauberg, super-mutanty, duchy, deathclawy… Wnioski nasuwały mu się tak szokujące, że automatycznie wypierał je z mózgu.
Poczuł na sobie czyjś palący wzrok. Spojrzał i napotkał płonące gorączką oczy Santino. Gangster odsłonił zęby pozieleniałe od gnijących dziąseł. Chciał coś powiedzieć, ale z gardła wydobył mu się jedynie cichy charkot. Jesse wbrew sobie podszedł i kucnął obok konającego.
– Jak leci? – Głos Santino był tak słaby, jakby dobywał go z płuc już tylko siłą woli.
– Do dupy.
– Błyskotliwa riposta – spróbował się uśmiechnąć, ale mu nie wyszło. Przełknął z wysiłkiem ślinę. – Umieram.
– Widzę.
– Nie, umieram w tej chwili… za moment.
– Widzę.
– Wiesz, pod koniec życia sporo myślałem – tym razem udało mu się osiągnąć coś w rodzaju uśmiechu – i ty chyba też.
Jesse nie odpowiedział.
– Blauberg… zabił się sam, prawda? Pokroił się?
Popatrzył badawczo na umierającego gangstera.
– Skąd wiesz?
– Mówiłem ci, że sporo myślałem. Nie jestem tępym karkiem z New Reno. A ty co wymyśliłeś?
Młody przemysłowiec milczał.
– No, dalej… Nie będę się śmiał.
– Sądzę, że to ja zabiłem Campbella.
Ku jego zaskoczeniu Santino nie okazał zdziwienia. Pokiwał z aprobatą głową.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie – sardoniczna twarz gangstera przybrała poważny wyraz. – Idź tam, gdzie mnie wtedy znaleźliście… z Daphne. Idź sam, najlepiej nie bierz ze sobą nawet broni. Pamiętaj, jeśli będziesz sam, nic nie grozi. Kiedy już będziesz na miejscu… – urwał, zmęczony długą przemową. Zamknął oczy i Jesse sądził przez moment, że umarł. Jednak po chwili gangster otworzył swoje straszne, wycieńczone oczy i ciągnął dalej: – Przeszukaj dokładnie wszystko dookoła. Podłogę, kosze na śmieci… Wiesz czego masz szukać?
– Chyba tak.
– Jasne, że tak… Cwany z ciebie chłopak… Nie wyjdziesz stąd żywy, ale może przynajmniej załapiesz o co biega, hm? – Gangster odkaszlnął sucho. Popatrzył Jessemu prosto w oczy. Jego szare ślepia były wciąż przerażające, czaiła się w nich gorączka, okrucieństwo, ostra inteligencja, ale chyba i cień przyjaźni.
– Twardziel z ciebie, Gomez. Szkoda, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach. Rozwalilibyśmy całe New Reno próbując się nawzajem zabić.
Jesse skinął tylko głową, nie wiedząc co odpowiedzieć. Napięta twarz Santino rozluźniła się.
– Arrivederci, meksykańcu.
– Adios, makaroniarzu.
Jesse odruchowo odnalazł i ścisnął twardą dłoń gangstera. Odwrócił wzrok, żeby nie widzieć wdzięczności malującej się wbrew woli Santino na jego twarzy. Trzymał jego dłoń dopóty, dopóki nie poczuł jak wiotczeje i opada. Spojrzał w mroczne oblicze mafioso. Stalowe oczy Włocha, straszne nawet po śmierci, patrzyły nieruchomo w podłogę i gdzieś poza nią. Zamknął je.
– Paisan kopnął w kalendarz? – Dobiegł go ostry głos Nadji. Skrzywił się i podniósł.
– Schodzę na dół.
– Idę z tobą – Nadja wstała na równe nogi.
– NIE! – Sam się zdziwił tonem swojego głosu. Bandytka popatrzyła na niego ze zdumieniem, nawet Thonk wyrwał się ze swojego letargu.
– Nie. – Powtórzył łagodniej. – Nic mi nie grozi, uwierz. Schodzę na dół, sam. Niedługo wrócę.
– I tak wszyscy są martwi – grobowy bas Thonka był równie pocieszający jak komunikat sprzed 170 lat o zbliżających się szybko nad Stany Zjednoczone grupie obcych obiektów latających.
– Zamknij się – warknęli chórem. Nie wydało im się to zabawne.
Jesse sprawdził giwerę. Pomimo słów Santino wolał nie schodzić na dół bezbronny. W końcu nie był pewien… Nadja obserwowała go, jakby ważyła w sobie jakąś decyzję. W końcu podeszła do niego i z wahaniem pocałowała go w usta. Jej wargi były twarde i smakowały pustynią. Radioaktywną, gorącą pustynią, pełną szkieletów, przedwojennego złomu i dzikich mutantów. Jej pocałunek napełnił go jednak otuchą. Uśmiechnął się i wyszedł w mrok.
Doszedł bez kłopotów do miejsca, w którym kilka godzin?…dni?…wieków?…temu znaleźli nieprzytomnego Santino i obłąkaną Campbellównę. Wszystko w ogóle szło mu bez problemów. Jeżeli jego przypuszczenia się potwierdzą, wielka, ciemna rezydencja nie będzie groźniejsza, niż domek babci w Redding. Rzeczywistość okaże się znacznie bardziej przerażająca.
Zaczął przeszukiwać podłogę, omiatając ją posuwistymi ruchami latarki, sprawdził jeden, i drugi kosz na śmieci. Zaczął już podejrzewać, że Santino i on się mylili, kiedy nagle, na kuchennej podłodze, jego dłoń natrafiła na metalowy przedmiot. Serce stanęło mu w piersi. Podniósł znalezisko do góry i obejrzał je w świetle latarki. Był to ciężki, żelazny kastet, zakończony dwoma zagiętymi, zakrwawionymi nożami. Szpony Deathclawa. Jesse starał się nie dotknąć zatrutych ostrzy; przyjrzał się jednak uważnie rękojeści broni. Szorstki, metalowy uchwyt był poznaczony rdzawymi, świeżo zaschniętymi plamkami krwi. Oprócz nich, na rękojeści było kilka skrawków czarnego jedwabiu. Malutkie kawałki delikatnych, czarnych rękawiczek Daphne.
Osunął się na ziemię i drżącymi rękami objął głowę. Teraz, kiedy się upewnił, najbardziej nieprawdopodobne kawałki mozaiki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce. Jesse myślał jasno jak nigdy dokąd, w ciągu kilku sekund dotarło do niego wyjaśnienie ostatnich wydarzeń. Nie było potworów, demonów ani deathclawów. Nie było krwiożerczych, podstępnych super-mutantów. Przez cały czas w domu nie było nikogo poza nimi. Zabijali się nawzajem.
Z nagłym uśmiechem sięgnął do tylnej kieszeni, pewien tego co tam znajdzie. Kiedy wyciągnął dłoń, leżał na niej niewielki krążek metalu. Bateria do jego zegarka. Skąd się tam wzięła? Sam ją wyjął.
Skurwysyn Campbell naprawdę chciał się na nich zemścić. Pożądał zemsty tak bardzo, że gotowy był nawet oddać za nią życie, byleby tylko mieć pewność, że nikt nie przeżyje jego rewanżu. Dlatego urządził przyjęcie w czasie burzy, podczas której nikt nie mógł opuścić posiadłości. Dlatego opowiedział Steve’owi tyle o swoim domu. I dlatego zorganizował to cholerne dudnienie!
Nie miał pojęcia, co je emitowało. Coś co Campbell umieścił w podziemiach, jakaś maszyna, a może thonkowa magia. Bez różnicy. To dudnienie zahipnotyzowało ich wszystkich. Ogłupiło, poddało ich jego woli. Melody… Melody nie słyszała żadnego dudnienia. Jej się nie Stary spodziewał, do niej nic nie miał. Miała rację, twierdząc, że jest tu nadprogramowo. Cały czas nic jej nie groziło, bo ogłupiona dudnieniem i zaprogramowana przez Campbella podświadomość gości nie zdawała sobie sprawy z jej istnienia. Wyszłaby z tego z życiem, gdyby nie jej głupota i arogancja.
Samo dudnienie jednak by nie wystarczyło. Pełniło tylko rolę wyzwalacza, egzekutora zapisanych głęboko w podświadomości ofiar komend. Nieuchwytne dla ludzkiego ucha zmiany natężenia czy częstotliwości prowadziły do uwalniania się zakodowanych w niedostępnych dla świadomości partiach mózgu poleceń. Te rozkazy musiały być wcześniej wydane, podyktowane do nieświadomego, zahipnotyzowanego mózgu. Wspólny toast.
Obrazy zmieniały się głowie Jessego jak w dziecięcym kalejdoskopie. Toast zaprawionym narkotykiem winem. Sparaliżowani goście, gapiący się przed siebie niewidzącymi oczami. Uśmiechnięty jak słodka trucizna Campbell, dyktujący każdemu z osobna jego instrukcje. Ofiary wyjmujące baterie z zegarków, by nie mogli zauważyć czasu, jaki pochłonęła cała operacja. On sam, maszerujący jak kukła do gabinetu Campbella i podrzynający mu na jego własne polecenie gardło, pozbywający się gdzieś narzędzia zbrodni i wracający do nieświadomych jego nieobecności gości. Wierny jak pies ghul-kamerdyner, ukrywający ciało swego pana w tajnym przejściu i zabijający się na otwartej klapie do katakumb. Blauberg, wyjmujący gapiącemu się tępo w ścianę Santino pistolet plazmowy zza paska i maszerujący przez cały korytarz, żeby zabić osamotnionego Jeffersona; Santino, przekonany, że widzi przy sobie cały czas profesora. Melody, dostrzegająca prawdziwego zabójcę, ale nie upierająca się przy swoim, niepewna swoich racji. Sobolewski, odcinający promieniem lasera swojemu dowódcy głowę i zatykający ją na pręcie. Daphne, tnąca Santino znalezionymi w kuchni, zatrutymi pazurami i wpadająca w obłęd. Orion, skręcający sam sobie potężnymi łapskami kark, ponosząc odpowiednią karę za jakieś nieznane Jessemu przewinienie. Blauberg, odłączający się od grupy i patroszący się własnoręcznie godzinami, w zemście za „eksperymenty” na psie Campbella. Steve McNee, zdejmujący ze ściany sypialni miotacz ognia i palący Sobolewskiego żywcem; wrzucający broń… gdzie? Do szybu wentylacyjnego, gdzie nikt nie sprawdzał? Thonk, pędzący co sił w nogach, byle dalej od miejsca zabójstwa. Nadja, pociągająca niechcący za spust, akurat wtedy, kiedy miała broń zwróconą w stronę Steve’a. Wszystkie rozkazy były już tam, w środku, po prostu zostały w odpowiedniej chwili uwolnione przez dudniącą maszynę, tak to musi być maszyna i to inteligentna, żeby wiedzieć kiedy zmienić ton dudnienia.
Potwory… Podświadomość podsuwająca więźniom w momencie kontaktu z rzeczywistością obraz ich największych lęków. Demony Thonka, deathclawy Steve’a, jego super-mutanty, padre Santino. Każdy, kiedy miał okazję dostrzec co się naprawdę dzieje, widział, czuł i słyszał to, czego najbardziej się bał i nienawidził. Czyhające na każdym rogu zagrożenie, projekcja ich własnych, najsilniejszych fobii. Ciekawe co zobaczyła Daphne, że ją tak strasznie przeraziło… Może nic, może jej obłęd też był zakodowany i nie wymagał dodatkowego bodźca…
Co Campbell przeznaczył im? Towarzyszowi, który zostawił go na pewną śmierć, przyjacielowi, który złożył go w ofierze dzikim bestiom, kobiecie, która go kiedyś odrzuciła? To nieistotne, Jesse roześmiał się radośnie. Teraz już zna jego sekret, szkielet jego zemsty. Tego pierdziel nie przewidział, nie sądził, że znajdzie się ktoś na tyle inteligentny, żeby rozwikłać zagadkę. Rozwiązanie jest banalne. Wystarczy sobie zatkać uszy, zalepić, jak Ulissess kuszony przez syreny. Wróci do pozostałych przy życiu współwięźniów, ogłuszą się na zabójcze dudnienie, a rano, kiedy burza będzie już tylko wspomnieniem, otworzą pieprzonym kluczem pieprzone drzwi i opuszczą tą pieprzoną rezydencję. Wygrali, kurwa jego mać, wygrali!
Wtedy właśnie, poprzez dudnienie, które nabrało w jego umyśle nowej barwy, nowego odcienia, doszedł go śmiech. Nieprzerwany, histeryczny, przepojony dziką radością i potwornym przerażeniem śmiech obłąkanej dziewczyny. Nie miał wątpliwości skąd dochodzi.
Drogę do sali balowej przebiegł w niecałą minutę, prowadzony instynktem i odgłosem niesamowitego, szaleńczego chichotu, lejącego się jak górski potok, bez żadnej przerwy na nabranie tchu. Wpadł do pomieszczenia, kopiąc leżącego na podłodze srebrnego desert eagle’a.
Daphne siedziała na parapecie i zaśmiewała się obłąkańczo, patrząc na podłogę, gdzie, niczym kochankowie, leżały splecione w śmiertelnym uścisku dwa martwe ciała.
W nieruchomych oczach Nadji zastygła szaleńcza furia, ciało miała wyprężone w sztywny łuk. Silne, muskularne kończyny owijały się wokół potężnego ciała Thonka, paznokcie orały mięśnie ramion, a białe, ostre zęby sięgały gardła. Na twarzy dzikusa malowała się wciąż ta sama fatalistyczna obojętność, której nie mogły zakłócić nawet zęby bandytki zatopione głęboko w jego krtani.
Thonk zginął od kłów dzikiej bestii.
Martwe brązowe oczy spoglądały bez lęku w twarz nadchodzącej śmierci. Potężne ramiona obejmowały Nadję jakby czułym uściskiem, miażdżąc jej klatkę piersiową, łamiąc żebra, gniotąc płuca. Jesse klęknął nad zakrwawionymi ciałami, starając się dociec przyczyny śmierci bandytki. Daphne, jakby odgadując jego myśli, przestała się śmiać i odezwała się niespodziewanie z obłąkańczą wesołością:
– Pękło jej serce…! – Przekręciła głowę popatrując na niego spod oka i zachichotała.
Jessego tknęło przeczucie tak straszne, że nawet się go nie przeląkł. Spojrzał na stół. Był pusty. Kucnął nad zwłokami i z wysiłkiem rozgiął palce wielkiej dłoni Thonka. Tak jak się spodziewał, olbrzymia garść była pełna zmiażdżonego plastiku. Barbarzyńca umarł, ale wcześniej, posłuszny zakodowanemu w jego mózgu nakazowi, zniszczył bezcenny czerwony amulet. Ich jedyny klucz do bram więzienia. Bilet na wolność. Haust powietrza dla tonącego, dawka jetu dla głodującego ćpuna, zimny kompres dla gorączkującego i co tam jeszcze.
To była klątwa. Perfekcyjnie zaplanowana, przemyślana w każdym szczególe, poczęta w genialnym i szalonym mózgu klątwa, z którą nikt mógł walczyć. Ani on, ani Santino, ani nikt inny. Każdy z więźniów zginął dokładnie taką śmiercią, jakiej pomysł zrodził się w chorym, przepełnionym żądzą zemsty umyśle gospodarza. Jego córka zmieniła się w obłąkane, popiskujące, śliniące się beztrosko zwierzątko. Nieświadomość własnej sytuacji była jej błogosławieństwem. Ale Jesse wiedział, że pozostał jeszcze on. Że wyznaczono mu najdłuższą i najpowolniejszą śmierć. Nie było mu pisane pogrążające w błogiej nieświadomości szaleństwo, ani gwałtowny morderczy szał zakończony szybkim zgonem. Dziesięć lat temu pozostawił Campbella w szybie opuszczonej kopalni, uciekając z mapą pokreśloną znakami wskazującymi lokalizacje złóż uranu, które uczyniły go bogatym. Dziesięć lat temu pozostawił towarzysza w głębokim, niedostępnym szybie opuszczonej kopalni, skazując go na powolną śmierć z głodu, pragnienia, a w końcu z utraty powietrza. Nie miał pojęcia, jak udało mu się stamtąd uciec, ale wiedział, że jemu się taka sztuka nie powiedzie.
Spojrzał w okno. Świtało. Kłęby czerwonawego, niosącego śmierć pyłu były coraz rzadsze, coraz wolniejsze. Burza cichła, za kilkadziesiąt minut ustanie zupełnie, a palące słońce znów skąpie pustkowia w gorącym blasku. A on będzie siedział tu i cieszył się tym widokiem, podziwiał surowe piękno radioaktywnej pustyni z wnętrza swojej wielkiej, hermetycznej, luksusowej złotej klatki, bez jedzenia, bez picia, z kończącymi się zapasami tlenu. Jeśliby przycisnął twarz do okna mógłby dojrzeć swojego wielkiego thunderbirda zaparkowanego przed posiadłością, pełnego zapasów wody i pożywienia, z zimnym silnikiem rwącym się do drogi. Mógłby biegać po swoim więzieniu, licząc na to, że znajdzie gdzieś zapomnianą paczkę sucharów czy karton skwaśniałego mleka, a może nawet, Boże jedyny, zapasowy klucz, schowany głęboko w którymś z sejfów. Ale był pewien, że nic takiego nie znajdzie. To nie była gra, Campbell nie zamierzał dawać mu szansy. Poświęcił własne życie, żeby dopełnić zemsty, więc nie ryzykowałby, że ostatnia ofiara wymknie się śmierci.
Naturalnie, jego wspólnicy w Los Angeles mogli się zaniepokoić jego przedłużającą się nieobecnością. Mogli zorganizować ekipę poszukiwawczą, mogli odnaleźć tę rezydencję, mogli sforsować drzwi, mogli nawet uczynić to wszystko na tyle szybko, żeby w środku znaleźć coś więcej niż tylko posiniałe z braku tlenu zwłoki, leżące na podłodze w pokoju pełnym trupów. Tak, jego przyjaciele mogli go jeszcze uratować. Wszystko mogło się jeszcze wydarzyć, prawda? Mógł pozwiedzać olbrzymi dom, poprzeglądać holodyski i czekać na śmierć. Mógł zgwałcić i zjeść patrzącą się na niego z wyrazem wesołego debilizmu na twarzy Daphne, a potem siedzieć w bezruchu na kanapie oszczędzając tlen, nie dzieląc go z inną osobą, delektując się każdym łykiem. Mógł poderżnąć sobie gardło skorupą butelki i pożegnać świat wykrwawiając się na podłodze.
Zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko. Miał przed sobą całe życie. Wypuścił dym i uśmiechnął się do Daphne, a ona odpowiedziała mu uśmiechem.

KONIEC

Autor: Łukasz Górski, lipiec 2002
(ostateczna wersja: sierpień 2005)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.