Fallout Endless War

WSTĘP

Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia.
Koniec świata był praktycznie taki, jak przewidywaliśmy.
Zbyt dużo ludzi, nie wystarczająco dużo miejsca i surowców by się rozwijać.
Detale są błahe i bezcelowe, powody, jak zwykle, całkowicie ludzkie.
Ziemia została prawie oczyszczona z życia.
Wielkie oczyszczanie, atomowe iskry wykrzesane przez ludzkie dłonie, szybko wymknęły się spod kontroli.
Włócznie nuklearnego ognia spadły z nieba.
Kontynenty zostały pochłonięte przez płomienie i upadły pod wrzące oceany.
Ludzkość została praktycznie wymazana,
ich duchy stały się częścią promieniowania, które wyczyściło Ziemię.
Ciche ciemności opadły na planetę, trwając wiele lat.
Niewielu przetrwało zniszczenie.
Niektórzy mieli tyle szczęścia, że dotarli bezpiecznie, schraniając się w wielkich podziemnych kryptach.
Kiedy wielkie ciemności przeminęły, krypty się otworzyły,
i ich mieszkańcy wyszli by stworzyć swoje życie od początku.
Krypty zostały stworzone, by sprawdzić ludzkość.
Niektóre otworzyły się po sześciu miesiącach.
Niektóre nie miały wystarczająco dużo zasobów.
I niektóre, tak jak Krypta 13 były specyficzne.
Nie miały określonego przeznaczenia.
Jedną z takich specyficznych Krypt była Krypta 10.
Daleko na północy.
Na Alasce, w ruinach Kotzebue, głęboko pod ziemią istniała Krypta.
Jej mieszkańcy żyli wewnątrz przez wiele lat.
Rozmnażali się, uprawiali rośliny, oczyszczali odpady.
Jednak wydarzyło się coś, czego nie planowali.
Pewnej nocy nawiązali kontakt z Kryptą 11, o której położeniu nie wiedzieli.
Bowiem, każda Krypta w swojej bazie danych posiada lokację tylko jednej Krypty.
Nikt jednak nie odpowiadał.
I tak po tygodniu prób przerwano połączenie.
Krypta 11 najwidoczniej była opuszczona.
Jednak, co wynikało z transmisji video wszystkie systemy Krypty były sprawne.
Paliły się światła, słychać było nawet pracę maszyn oczyszczających.
Radni nakazali stawienie się wszystkim mieszkańcom, aby spośród nich wybrać tego jednego, który wyruszy na pustkowie poszukiwać odpowiedzi.

ROZDZIAŁ I, REBELIA I DECYZJA

Było już po południu, gdy zwołano zebranie Rady Krypty. Przedstawiciele wszystkich profesji: farmerów, mechaników, techników i strażników zeszli po krętych schodach do wydrążonej przez mieszkańców jaskini, oświetlonej neonowymi lampami. Później szli długim i krętym korytarzem, mijali pomieszczenia obywateli, magazyny, podziemne jeziora i niezliczone ogródki aż dotarli do wielkiej sali z kopułą wydrążoną w kamieniu. Usiedli przy dużym, metalowym okrągłym stole i przystąpili do debaty. Jednak przy stole stało pięć bogato zdobionych foteli, a jeden z nich – ten pusty – był wyjątkowo ozdobiony. Szafiry i szmaragdy zdobiły odziane złota tkaniną poręcze, zakończone dłońmi trzymającymi miecz, zwrócony klinga ku ziemi i ze złotą liczbą 10 na głowicy, zwieńczonej diamentem. Dyskutowali o różnych sprawach, jeden z nich opowiadał, jak to jednego dnia zawalił się nowy tunel, albo jak z Wielkiego Jeziora wynurzyła się wielka ryba i zabiła pracującego tam mieszkańca. Rozmawiali tak przez godzinę zanim drzwi w północnej ścianie sali otworzyły się. Wyszła z nich stara kobieta, odziana w niebieską togę podobną do stroi mieszkańców, z żółtą liczbą 10 na plecach. Kobieta usiadła na pustym fotelu i pogrążyła się przez chwilę w ciszy. Reszta postąpiła tak samo.
Po chwili kobieta odrzuciła kaptur z głowy, a jej srebrne włosy rozlały się na ramiona. Kobieta mimo swojego sędziwego wieku nadal wyglądała młodo, tylko głos mówił ile lat przeżyła. A nazywała się Elizabeth.
– Więc… – zaczęła – Może wyjaśnicie mi, dlaczego zwołaliście zebranie tak późno?
– Musisz wiedzieć, Pani, że… – powiedział przedstawiciel techników – Krypta, z która udało nam się ustanowić połączenie jest w bardzo dobrym stanie i nie wygląda na to, żeby została opuszczona, jednak…
– Jednak fakt, że nikt nie chce z nami rozmawiać pozwala przypuszczać, że Krypta została opuszczona – wtrącił się przedstawiciel mechaników – A to, że jest w bardzo dobrym stanie nie znaczy, że jest zamieszkana. – wstał, podszedł do dużego ekranu w ścianie i włożył holodysk , który cały czas obracał w ręku do otworu.
Na ekranie ukazał się obraz z kamery video zamontowanej przy komputerze.
– Jak Pani widzi i słyszy wszystkie urządzenia pracują w 100%, jednak…
– Jednak ta sprawa nie uprawnia cię do szperania w Archiwum! Tylko strażnicy mają tam wstęp! – przerwał mu przedstawiciel strażników.
– Mam przyjaciela w straży i niech pan nie podnosi na mnie głosu! Więc jak mówiłem, urządzenia są sprawne lecz nikt nie podchodzi do komputera, co mogłoby oznaczać, że…
– Przepraszam, że panu przerwę, ale nadal nie uzyskałam odpowiedzi na pytanie, dlaczego zwołaliśmy naradę tak późno?
– Bo widzi Pani. Musieliśmy kilkakrotnie potwierdzić zdobyte informacje, że…
– Że włamaliśmy się do sieci tamtej Krypty. – powiedział szybko, siedzący dotychczas cicho przedstawiciel farmerów – Przejdę do rzeczy. Korzystając z okazji kazałem sprawdzić ilość zapasów, widać, że opuszczali Kryptę…
– Jeśli w ogóle ją opuścili.
– Tak, jeżeli w ogóle ją opuścili, w wielkim pośpiechu. Zostawili bowiem wszystkie swoje zapasy żywności i wody, a muszę powiedzieć, że mają jej więcej od nas i to trzykrotnie więcej. Nie muszę chyba mówić, że nam te zasoby by się bardzo przydały.
– Więc chce pan zasugerować, żeby wysłać kogoś po te zasoby, tak?
– Tak, Pani.
– A, kto to ma być?
– Tego jeszcze nie wiemy…
– Więc, co zamierzacie w zaistniałej sytuacji uczynić?
– Zamierzamy zestawić ze sobą wszystkich mieszkańców i wybrać tego, który będzie najodpowiedniejszy.
– Przewidzieliście to, panowie, że pytanie o kwalifikacje każdego może zabrać dużo czasu i może zniszczyć harmonogram pracy w Krypcie?
– Nie, o tym nie pomyśleliśmy… – powiedział cienkim głosem przedstawiciel straży.
– Więc, sugeruję, żeby się nad tym zastanowić i nie marnować więcej mojego czasu, bo nie wiem czy wiecie, panowie, że reformy i projekty zmian, którymi mnie zasypaliście w zeszłym tygodniu przeglądam do dziś?! Mam masę rzeczy do zrobienia i nie mam zamiaru wychodzić tylko na pogaduszki? Więc, żegnam. I mam nadzieję, że znajdziecie tego, kogoś. A jeżeli usłyszę, że program zadań w Krypcie się zmienił… – wzięła głęboki oddech – Postaram się, abyście wszyscy stracili stanowisko w tym samym dniu.

I wyszła. Drzwi za nią zamknęły się z wielkim hukiem. Radni siedzieli jeszcze chwilę w milczeniu, lecz szybko wyszli, każdy w swoją stronę. Przez następnych 30 dni sprawdzano każdego mieszkańca. Muszę dodać, że sprawdzano ich po jednym na dzień, a wszystkich mieszkańców było ponad 300. Tak więc, aby sprawdzić wszystkich trzeba będzie poczekać prawie rok, a przez ten czas wiele może się wydarzyć.
Jednak musiał istnieć jakiś lepszy sposób, by wybrać tego jedynego, albo jedyną. O tym sposobie wiedział tylko jeden człowiek, Mieszkańcy nazywali go Starcem, żył bowiem 121 lat i posiadał ogromną wiedzę, a jako były Zarządca i śmiało można stwierdzić, że był najlepszym Zarządcą, znał większość mieszkańców Krypty jak własne dzieci. Jednak wszyscy czuli lęk przed jego osobą. Mówił, że przemawia przez niego Bóg. Kiedyś nawet kazał wydrążyć w skale cytadelę, by pokazać, że mieszkańcy Krypty są ludźmi o silnej wierze. Jednak cytadela została zamieniona przez obecnego Zarządcę na pomieszczenia mieszkalne dla więźniów. Krypta posiadała własny system sądowniczy oraz więzienie.
Jedyną osobą, która nie bała się Starca był jego prawnuk, odsiadujący wyrok za podburzanie mieszkańców do buntu przeciw nowemu Zarządcy. Miał on na imię Grzegorz i wiedział więcej o przeznaczeniu Krypt niż ktokolwiek inny. Wiele dni spędził u swojego dziada słuchając opowieści o zamierzchłych czasach, czasach przed Wojną… A także o projekcie Krypt. Dowiedział się o przeznaczeniu kilkunastu Krypt, lecz cel istnienia jego domu był mu nieznany. Pewnego dnia porozmawiał z córką Zarządcy, która wyznała mu, że z chęcią pozbawiłaby swoją matkę praw i wtrąciła do najciemniejszego lochu. Wspólnie znaleźli 30 osób, które popierały ich i nie bały wystąpić przeciw Zarządcy. Jednak rebelia została stłumiona, a przeciwnicy Rządu uwięzieni.
Rok minął od czasu rozpoczęcia poszukiwań tego jedynego. Wszyscy mieszkańcy Krypty byli sobie równi i komputer miał wiele kłopotów w wyborze. Po dwóch dniach obliczeń doszło do zawieszenia systemu i utracenia wszystkich danych. Zwołano nadzwyczajne posiedzenie Rady. Wszyscy przedstawiciele zeszli do sali obrad, gdzie czekała na nich Elizabeth, ubrana jak zawsze w togę. – Zanim coś powiecie, chcę was powiadomić, że dotarły już do mnie informacje o… Nieudanej próbie wyboru! Co to ma znaczyć! Zmarnować rok na poszukiwania i… – wstrzymała oddech – Zwalniam was! Zwalniam was wszystkich! Wynocha! Precz!
– Ale, Pani! To nie nasza wina!
– W takim razie czyja?!
– To komputer… On się… Zawiesił…
– Więc zwalniam tylko przedstawiciela techników!
– Nie! – chrapliwy głos zabrzmiał w korytarzu i poniósł się echem do sali.
– Coś ty… Kto to powiedział?
– Ja, Elizabeth. Chyba mnie pamiętasz? – gdy słowa ucichły do sali wkroczyła zakapturzona postać w starej, brązowej todze.
– Starzec?!
– Nie mów tak do mnie! Jeżeli podstępem pozbawiłaś mnie władzy, nie znaczy, że możesz unikać mego imienia! – głos stał się ostry, a nawet światło na chwilę przygasło.
– Więc, jak mam się do ciebie zwracać?
– Czyżby moje imię było ci tak obce? Nie sądzę. Po prostu boisz się mnie bardziej niż kogokolwiek i czegokolwiek innego.
– Jak śmiesz?! Wiesz kim ja jestem? Jestem Zarządcą!
– Dobrze wiem, kim jesteś, Elizabeth. Jednak przypuszczam, że zapomniałaś, kim ja jestem. Więc powiem ci. Jestem prawowitym Zarządcą tej Krypty! Wiem o niej wiele więcej niż ty, a i ludzie mnie szanują. Ciebie zaś unikają! Boją się ciebie, boją bo sądzą, że wsadzisz ich do celi tak jak mego syna… i swoją córkę.
– Co?! – zdziwili się wszyscy Radni.
– Wpędziłaś własną córkę do więzienia? – zapytał z niedowierzaniem przedstawiciel robotników.
– To fakt, nie widziałem jej przez jakiś czas… Ale, żeby własną córkę… Uwięzić…
– Tak! Tak! Uwięziłam ją! Chciała mnie pozbawić władzy! Rozumiecie? Moja rodzona córka chciała pozbawić biedną, starą matkę tronu.
– Po pierwsze to nie jest monarchia tylko republika. – powiedział Starzec – A po drugie… Miała rację. Uwięziłaś 32 ludzi, którzy mogliby pójść za tobą wszędzie, gdybyś tylko okazała się godna. Zgodnie z prawem Krypty 10 i w imieniu ludu Krypty 10 odbieram ci status Zarządcy Krypty!
– Czcze słowa! Gdzie masz ten swój lód! Ha! Nie masz nikogo! Wszyscy się ciebie boją. Uważają, że jesteś starym dziwakiem.
– Uważają tak ponieważ zatrułaś ich umysły! Jesteś żmiją, która nie zasługuje na nic!
– Ale okazałam się lepszą od ciebie!
– Jeżeli poprzez fałsz chcesz dotrzeć do władzy, to wiedz, że nigdy ci się to nie uda. Oto prawdziwe wyniki głosowania obywateli. – z jego dłoni rozwinęła się długa lista, na której obok imienia i nazwiska widniał napis „NIE”. Oto wyniki, które sfałszowałaś! Oszukałaś swój własny lud!
– Po raz kolejny zapytam, gdzie jest ten lud? No gdzie? Pracuje by przeżyć.
– Nie! Pracuje byś ty przeżyła. Powiedz Radnym gdzie podziewa się połowa zbiorów.
– Nie wiem nic o brakującej…
– No właśnie „brakującej”. Widzicie panowie – zwrócił się w stronę Radnych – pod tą salą znajdują się sekretne magazyny, w których przechowywało się zapasy na tak zwaną „czarną godzinę”, tzn. na wyżywienie Zarządcy. Ona je wysokiej jakości jedzenie, gdy tymczasem wy spożywacie resztki upraw. Dlaczego sytuacja zapasów żywności w Krypcie jest taka tragiczna? No, dlaczego?
– Dosyć tego…
– Tak dosyć! – rozbrzmiał głos setek ludzi, którzy weszli do sali.
– Co to ma znaczyć?
– Znaczy to, że jesteś pozbawiona władzy… Mamo!
– Córko! Co oni z tobą zrobili! Dlaczego chcesz pozbawić mnie tego, czego zawsze pragnęłam?
– Bowiem twoje pragnienia zaślepiły cię prowadząc do klęski, nie tylko twojej, ale i całej Krypty! Zza ludu wyszło dwóch strażników, którzy dzierżąc w dłoniach miecze zmusili Elizabeth do poddania się woli Starca, który osobiście zdjął naszyjnik wykonany z czystego złota, który oznaczał najwyższe stanowisko w Krypcie i zawiesił go na szyi córki byłego Zarządcy. Następnie oddalił się i zniknął w ciemnym tunelu.
Elizabeth została uwięziona, a jej córka objęła jej urząd. Zapasy z podziemnych magazynów trafiły do obywateli, każdy dostał równą ich część. W tydzień po obaleniu byłego Rządu ponownie zwołano Radę, która liczyła teraz 6 członków: Zarządcę, 5 Radnych i Starca, który jako najmądrzejszy i najstarszy zasiadał w złotym fotelu. Jeszcze raz rozpatrzono propozycję wysłania kogoś by sprawdził, co stało się w tamtej Krypcie. Tym razem nie przystępowano do badania wszystkich obywateli. Starzec wybrał 10, z których wyłoniony zostanie tylko jeden. Było wśród nich kilku strażników, farmerów i jego syn. Radni głęboko pogrążeni w myślach nie wychodzili ze swych biur. Ciężko było podjąć wybór, lecz od niego zależało powodzenie ekspedycji.
Należało pomyśleć, czy wybrać kogoś silnego, który siłą zdobędzie zapasy, czy może kogoś biegłego w słowach, który odzyska zapasy bez używania przemocy. Przez miesiąc Radni nie odpowiadali na żadne wezwania, skargi i inne. Siedzieli w swych biurach cały czas, robiąc przerwy na posiłek. Aż w końcu nadszedł ten dzień, a była to niedziela, w którym ma zostać podjęta najważniejsza decyzja. Wszyscy mieszkańcy Krypty zgromadzili się w Sali Przemówień – wielkiego pomieszczenia nad brzegiem podziemnego jeziora ze stropem wyrzeźbionym przez przyrodę, mieściła ona 400 ludzi. Obywatele zasiedli w rzędach krzeseł przed mała skałą, na której znajdował się mikrofon, za nim sześć foteli, a po ich prawej stronie 10 krzeseł dla kandydatów. Po chwili z korytarza po prawej wkroczyli Radni, Starzec i na końcu Zarządca, z nimi podążali kandydaci. Wszyscy zajęli swoje miejsca. Zarządca wstał i podszedł do mikrofonu.
– Witam na 32 przemówieniu w Krypcie 10. Jak zapewne wiecie nawiązaliśmy kontakt z inną Kryptą. Próbowaliśmy porozmawiać z mieszkańcami tej Krypty przez tydzień, jednak zawiedliśmy. Wiemy z obrazu video, że Krypta nadal ma dosyć duże zasoby wody i żywności. Muszę dodać, że zasoby te są trzykrotnie większe od naszych. Sądzimy, że Krypta jest opuszczona, albo jej mieszkańcy umarli na jakąś chorobę. Postanowiliśmy wybrać jedną osobę, która poszła by do tej Krypty i sprawdziła, co się stało. Podczas pierwszych poszukiwań wybrańca komputer, dokonujący selekcji zawiesił się i wszystkie dane zostały utracone. Po obaleniu byłego Zarządcy wybraliśmy 10 osób, które wyruszyłyby na misję. Z nich wyłoniliśmy nie jednego, lecz trzech śmiałków. Są to… – na sali zapadło milczenie – mechanik i farmer Jan Strachivski – słysząc swoje imię Janek zsunął się z krzesła – technik Marcus O’Green – tym razem osoba o tym imieniu zemdlała – i… Potomek, kogoś o wielkiej reputacji, Michael Sullivian – Mike jednak zachował powagę i patrzył z dumą na publiczność.

ROZDZIAŁ II, PIERWSZE WRAŻENIA

I stało się. 1 lipca Ekspedycja, wcześniej wyposażona w niezbędny ekwipunek stanęła przed Wrotami Krypty. Wielki, żelazny właz odsunął się za zgrzytem, a do korytarza wpłynęło trochę świeżego i rześkiego powietrza. Znajdowali się w jaskiniach, które najwidoczniej posiadały własny system filtrowania powietrza. Właściwie nie była to typowa jaskinia tylko długi korytarz wydrążony w skale z licznymi mniejszymi i większymi komorami, które służyły kiedyś jako schron.
Zarządca podszedł do Sulliviana, wręczył mu mapę Północnej Alaski, z zaznaczoną lokacją Krypty 11 oraz pistolet 10mm i trochę amunicji. Gdy Ekspedycja ruszyła w mrok jaskini, Zarządca pomachał im jeszcze na pożegnanie i zamknął Wrota.
Korytarz oświetlony tylko przez światła pochodni dłużył się i dłużył. Godziny mijały, a oni ciągle przeciskali się przez wąskie przejścia, szerokie korytarze i niskie sale. Zbliżała się 12. Od wyjścia dzielił ich tylko długi i wąski korytarz, gdzie dwóch mężczyzn ramię w ramię może przejść. Ale w końcu doszli do małych, metalowych drzwiczek. O’Green podszedł do nich i wyciągnął mały klucz z kieszeni. Włożył go do zamka i przekręcił, drzwi otworzyły się, a ich oczom ukazał się widok straszny. Niegdyś wielotysięczne miasto teraz było tylko wielkim gruzowiskiem. Setki czołgów blokowało ulice, jeszcze przed Wojną broniły one miasta przed atakami ze strony Chin, jednak teraz przypominały tylko o potędze Stanów Zjednoczonych. Tysiące ludzi w Power Armorach leżało na ulicach, wszystkie były zardzewiałe i nie nadawały się do użycia. Pierwszym, który postawił stopę na skażonej ziemi był Strachivski, ogarnęła go groza gdy spojrzał na zniszczone budynki, które wznosiły się wysoko w niebo i ciała zabitych, a raczej to co z nich pozostało. Ekspedycja ruszyła do przodu. Posuwali się wolnymi krokami, a ich oczy wypatrywały każdy szczegół. Mijali szkoły, hotele, wieżowce, w których przed Wojną tętniło życie. Kotzebue było miastem duchów, gdzie nawet zwierzęta się nie zapuszczały.
Gdy zapadł zmierzch byli już w połowie miasta, musieli bowiem omijać zablokowane drogi i szukać innej – często dłuższej – drogi. Ostatnie promienie słońca znikły pod oceanem. Znajdowali się na plaży, tak samo pustej i mrocznej, jak całe miasto. Zapalili nowe pochodnie. Krwawe światło rozpełzło się po piasku. Szli dalej wzdłuż północnego brzegu. Zrobiło się zimno i musieli rozbić pierwszy obóz. Szybko uporali się z postawieniem jednego dużego namiotu, rozłożyli śpiwory i ułożyli się do snu. Jednak gdy to czynili ich uszu dobiegł cichy dźwięk poruszania się, z każdą chwilą dźwięk natężał się. Sullivian sięgnął po broń, lecz w tej samej chwili ścianę namiotu rozdarły wielkie pazury. Wszyscy wybiegli z namiotu, zapalili koleją pochodnię i nie myśląc rzucili ją do namiotu. Materiał zapalił się i cały namiot stanął w płomieniach. Usłyszeli przeraźliwy syk, a Stachivski padł na kolana. Mike chciał sięgnąć po broń, ale zdał sobie sprawę, że zostawił ją w namiocie wraz z amunicją i większą częścią zapasów – reszta leżało przed namiotem. Ogień zbliżył się do woreczka z amunicją i…
Woreczek wybuchnął, zbiorniki z ropa do pochodni eksplodowały, usłyszeli jeszcze jeden syk i wszystko ucichło. Wszyscy byli zbyt oszołomieni tym, co się stało, by wykonać jakikolwiek ruch. Po godzinie ogień zgasł, a oni nadal stali nieruchomo. W końcu milczenie przerwał O’Green, zapytał się co to było, jednak nie uzyskał odpowiedzi. Podszedł cicho do plecaków z zapasami i gdy szarpnął za jeden z nich wyleciała z niego krwawiąca brązowa łapa, zwieńczona długimi szponami, które bez problemu rozcięły by nawet metal. Pozostali członkowie Ekspedycji podeszli do niego. Strachivski wyjął z kieszeni notes i napisał w nim: „Godzina 21.06; zaatakowani przez Szpony Śmierci” i przy okazji odkrył prawdziwą nazwę tego stworzenia. Resztę nocy spędzili pod gołym niebem.
Rankiem przeszukali zgliszcza i zabrali to co znaleźli. A znaleźli raptem 3 pochodnie, manierkę z ropą, trochę jedzenia i wody. I tak pozbawieni broni i dachu nad głową ruszyli na południowy wschód wzdłuż wybrzeża. Poruszali się szybciej niż poprzedniego dnia. Gdy zapadał zmierzch byli już poza granicami miasta. Czarne budynki majaczyły za nimi niczym upiory. Jednak szybko znikły w narastającym mroku. Rozbili kolejny obóz. Tym razem wystawili wartę i zmieniali się, co godzinę. Jednak tej nocy nie wydarzyło się nic dziwnego. A następnego dnia wstali wypoczęci i gotowi do dalszej drogi. O 9 ruszyli dalej linią wybrzeża. Przed ich oczami ukazał się wielki las. Kroczyli przez wielką plażę, po lewej stronie mając kanał, a po prawej pustynię. O 16 dotarli do wąskiego przejścia, łączącego wyspę, na której było Kotzebue i Krypta 10 ze stałym lądem. Postanowili przenocować przed przejściem na ląd.
Następny dzień był wietrzny i zimny. Jednak nie zwalniali tempa marszu. Dotarli do małej przystani, którą ktoś zbudował najwidoczniej niedawno. Narzędzia były w dobrym stanie, a drewno było świeże. Sullivian podszedł bliżej, sięgnął ręką za klamkę i otworzył drzwi. W budynku panowała cisza. Gdy wszedł do budynku poczuł na sobie zimny oddech, odwrócił się powoli i… Stracił przytomność. Jan i Marcus zostali otoczeni przez uzbrojonych we włócznie ludzi, odzianych w skóry. Jeden z nich zakradł się cichaczem od tyłu i ogłuszył obydwu.
Gdy Mike odzyskał przytomność znajdował się w małym, drewnianym pomieszczeniu. Nie mógł się ruszyć, był przywiązany do łóżka. Docierały do niego głosy dwóch ludzi stojących przed drzwiami. Nie mógł zrozumieć, co mówią. Ściany bowiem wykonane były z grubych pni, a on jeszcze nie doszedł w pełni do siebie. Szarpnął rękoma, lecz liny nawet nie drgnęły. Spróbował jeszcze raz – bez żadnego rezultatu. W jego głowie nagle pojawiło się mnóstwo pytań. Co oni z nim zrobią? Czy przeżyje? Te pytania nie dawały mu spokoju. Leżał nieruchomo i myślał. Drzwi drgnęły i do pokoju wraz ze światłem weszli kompani Sulliviana.
– Marcus! Janek! Co wy…
– Tu robimy? Cóż, nie jesteśmy tu więźniami, a ty też nie jesteś. A jesteśmy w Black Woods, wiosce założonej przez… No właśnie! Nie zgadniesz przez kogo!
– Przez mieszkańców Krypty 11! – wtrącił się Strachivski.
– Przez kogo?!
– Przez mieszkańców Krypty 11, tej do której idziemy!
– Ale… Dlaczego?
– Tego właśnie nie wiemy i mamy nadzieję, że ty nam powiesz.
– Jak to ja?
– Starzec! Opowiadał ci o przeznaczeniu Krypt!
– Tak, ale nie jestem w stanie zapamiętać wszystkiego, co mi powiedział. Ale, poczekajcie! Jak mnie rozwiążecie to sprawdzę w moich notatkach.

W chwili, gdy Marcus przecinał nożem ostatni węzeł do pokoju weszło dwóch strażników. Stanęli przy drzwiach, ściskając kurczowo włócznie, wykonane z twardego czarnego drewna, zwieńczone grotem z haftowanej stali.
Do pokoju wkroczył wysoki, przygarbiony mężczyzna, najwidoczniej bardzo doświadczony przez życie. Podszedł do Sulliviana i podał mu rękę. Mike nie wiedząc co zrobić odwzajemnił gest. Mężczyzna machnął ręką na strażników, a ci natychmiast odeszli, on sam usiadł na łóżku. Ściągnął z głowy kaptur, ukazała się wówczas blada twarz z wieloma bliznami i zadrapaniami.

– Witaj, przybyszu. Wyrocznia zapowiedziała twoje przybycie. Czuj się tu jak w domu.
– Witaj. – powiedział speszony.
– Wybacz mi, Michael, że tak cię potraktowali, ale sam widzisz, musimy się zabespieczyc przed intruzami.
– Nic się nie stało… Cóż, nie będę ukrywał, że chociaż ty mnie znasz, twoje imię jest mi obce. Zakładam jednak, że jesteś, a raczej byłeś Zarządcą Krypty 11…
– Tak, byłem Zarządcą Krypty 11. Pozwól, że ci wytłumaczę, lecz najpierw musisz się posilić. Na pewno jesteś zmęczony długą podróżą, a i przygód musiałeś przeżyć niemało, jednak teraz odpocznij. Gdy śniadanie będzie gotowe poślę kogoś po ciebie i twych towarzyszy.
I odszedł. Członkowie Ekspedycji rozmyślali jeszcze długo, zanim do pokoju wbiegła młoda kobieta, odziana w różową suknię, z czerwonymi wzorkami. Wszyscy poszli za nią. Wyszli z pokoju i znaleźli się w długim korytarzu. Ściany zdobiły zniszczone obrazy, pochodzące prawdopodobnie sprzed Wojny. Ściany wykonane były z grubych pali, a na każdym widniał czerwony znak przekreślonego krzyża. Doszli do wielkich drzwi, również wykonanych z drewna. Ozdobione były kawałkami kolorowego szkła. Kobieta otworzyła jedno skrzydło. Znaleźli się w ogromnej sali, a była ona prawdziwym arcydziełem architektury. Szli między wysokimi na 10 metrów filarami, które w rzeczywistości były konarami ogromnych drzew, a gdzieniegdzie wystawały gałązki z żółtymi liśćmi. Całe drzewa były czarne, niczym smoła. Przechodzili przez Leśną Salę. Doszli do kolejnych drzwi, jeszcze większych. Tym razem, gdy zbliżyli się do drzwi, strażnicy, stojący po drugiej stronie szybko pośpieszyli by otworzyć je przed przybyszami.
Weszli do odrobinę mniejszej sali, na której środku znajdowało się wiele stołów, z czego jeden stał na podwyższeniu, a obrus ze złotej tkaniny szarpany był bezwładnie podmuchami wiatru. Przy tym stole stało sześć krzeseł, wyrzeźbionych z drewna, a były one równie piękne, co poprzednia sala.
Kobieta kazała usiąść im przy stole ze złotym obrusem. Po chwili do sali weszła duża grupa osób, wszyscy byli ubrani w bogate szaty, a w dłoniach dzierżyli berła. Mike rozpoznał wśród nich tamtego mężczyznę, który był w jego pokoju. Usiadł on przy tym samym stole, co ekspedycja, mając po swojej prawicy Sulliviana. Jego berło było wyjątkowo duże i bogate. Po lewicy zasiadło jeszcze dwóch mężczyzn.
Do sali wbiegło 10 służących, niosąc srebrne tace, z wielkimi pokrywami. Rozłożyli tace na stołach i szybko wybiegli. Śniadanie rozpoczęło się, jednak jego przebieg opiszę później.
Dwóch strażników przeniosło ciała jeńców do łodzi. Związali ich bardzo solidnie i nawet najsilniejszy człowiek na tym świecie nie mógłby rozerwać lian z Czarnych Drzew. Jeden ze strażników wsiadł do łodzi, a drugi pchnął ją w kierunku zatoki, a gdy była wystarczająco daleko wskoczył do niej i wraz z pierwszym strażnikiem zaczął wiosłować.
Płynęli około 20 km/h. Kadłub łodzi rozrywał spienione fale, które z czasem robiły się coraz większe. Czarne chmury zasłoniły niebo, zaczął wiać silny wiatr. Fale zrobiły się niebezpiecznie duże, a łódź nie dawała sobie rady tym olbrzymom. Woda wlewała się na pokład. W oddali słychać było grzmoty. Strażnicy nakryli łódź plandeką, w nadziei, że nie pozwoli ona żywiołowi na pochłonięcie kolejnych istnień.
Na szczęście nic złego się nie przydarzyło. Rankiem, odsłonili plandekę z łodzi. Niebo było czyste, bez żadnej chmury. Posilili się i zaczęli znowu wiosłować. Gdy zapadł zmierzch widzieli już linię brzegu. Następnego dnia dotarli do niewielkiej strażnicy. Przycumowali łódź i zabrali jeńców do koszar, tam podali im jakiś napar i załadowali na wóz. Sześciu mężczyzn ciągnęło go. Gdy zapadała noc dotarli do wielkiej twierdzy. Jej mury wykonane były z Czarnych Drzew, które porastały tutejsze pustkowia. W środku fortecy stał wielki budynek, w którym znajdowała się większość pomieszczeń mieszkalnych, magazyn i koszary. Jednak nie zanieśli więźniów do tego budynku. Gdy przekroczyli bramę główną, skręcili w lewo i weszli przez drzwi do długiego korytarza. Po prawej znajdowały się pokoje dla urzędników. Michaela zanieśli do osobnego pokoju, a jego kompanów do pomieszczenia obok.
Zaraz z nastaniem świtu Jan i Marcus obudzili się, lecz nie mogli się ruszyć, byli bowiem przywiązani do łóżek. Do pokoju wszedł starszy człowiek i kazał strażnikom rozciąć więzy. Niczym nieskrępowani rozpoczęli długą rozmowę. Dowiedzieli się o pochodzeniu mieszkańców Black Woods, a także o swoim przyjacielu, Mikeu. Na początku nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli, jednak gdy odwiedzili Wyrocznię nabrali pewności. Jednak Mike się nie obudził przez następnych 12 dni. Było to spowodowane przedawkowaniem środka odurzającego. Strażnicy, którzy podali mu środek zostali już odpowiednio ukarani i zdegradowani. W końcu, w 13 dniu Sullivian obudził się, bolała go głowa, mięśnie i szyja. Pierwsze wrażenia na pewno nie były w jego przypadku pozytywne. Chciał się ruszyć, ale był przywiązany i… Sami wiecie, co było potem.

ROZDZIAŁ 3, WYROCZNIA

Uczta dobiegała końca. Wielkie czary białego wina stały puste, na talerzach leżały resztki jedzenia. Większość towarzystwa już się rozeszła, pozostali tylko członkowie Ekspedycji i owy tajemniczy mężczyzna, którego imienia dotychczas nie mięli okazji poznać.
Gdy zrobił ostatni łyk wina wstał od stołu i skinął ręką na resztę, aby poszła za nim. Doszli do wschodniej ściany sali, skręcili w lewo i przeszli przez zielone drzwi. Szli ścieżką, wyłożoną kamieniami pośród wielkich drzew, pięknych kwiatów, mniejszych i większych sadzawek. Nie mogli oderwać oczu od wielkich żółtych kwiatów, które wytwarzały przyjemny zapach. Doszli do kolejnych drzwi, także zielonych. Wyszli na rynek, który zarazem stanowił targowisko, mijali setki straganów. Gdy przechodzili obok mieszkańców, ci kłaniali się nisko nieznanemu mężczyźnie.
W końcu przedarli się przez tłum ludzi, a przed nimi wyrósł, jak grzyb po deszczu niewielki domek. Dach pokryty miał czerwoną dachówką, a ściany porastały różne rośliny. Weszli do dużego i przestrzennego hollu. Mężczyzna kazał wejść tylko Sullivianowi do następnego pomieszczenia.
Mike postąpił, jak mu kazano. Przeszedł przez duże drzwi, który futryna wykonana była z kamienia i pokryta pięknymi wzorami. Drzwi zamknęły się za nim i ogarnęła go ciemność. W pomieszczeniu nie było żadnej pochodni, czy chociażby najmniejszej żarówki. Postąpił kilka kroków do przodu. W mroku dostrzegł niewielki płomień, wił się on i krzątał niczym bezbronne zwierzę. Michael podszedł bliżej i nagle coś zaszeleściło i mały płomień zmienił się w oślepiającą kulę białego ognia, blade światło rozpełzło się po pomieszczeniu. Po chwili zgasło, a ciemność znów opanowała pokój. Znów coś błysło i zgasło. Proces ten powtarzał się jeszcze dziesięć razy. A gdy ostatni płomień zniknął, przez otwór w dachu wpłynęło ciepłe światło dnia, oświetlając tylko Mikea.
– A więc jesteś. Twego przybycia, oczekiwałam.
– Ty także mnie znasz, ale ja nie znam ciebie.
– Wyrocznią mnie nazywają.
– Czego ode mnie chcecie?
– Swego przeznaczenia cel poznasz później. Teraz ty pytaj, a ja ci odpowiem.
– Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak zacząć od tego, skąd wiecie kim jestem?
– Duchy. Duchy twoje przybycie przepowiedziały.
– Ech… Duchy?
– Tak, potężne indiańskie duchy. Duchy naszych przodków.
– Ale, dlaczego?
– „Ten Jedyny przybędzie do was z zachodu, z wyspy śmierci”, mówiły.
– „Ten Jedyny”?
– Tak, ocalić ten ogród musisz.
– Ocalić co?!
– Ogród. Wielki ogród Matki Ziemi.
– Dlaczego, właśnie ja?
– Duchy nie chciały mówić, dlaczego. Powiedziały: „On ocali ogród, wy dacie mu to co chce”. Tak, ty pomożesz nam, a my kod dostępu do Krypty naszej damy!
– Chyba nie mogę odmówić. Jak mam wam pomóc?
– Daleko stąd jest świątynia dawnej religii, siła nieczysta tam mieszka. Niszczy naszych wojowników, zwierzęta i uprawy. Ty pokonasz demona. Musisz zrobić to jednak bez towarzyszy.
– Trochę trudno będzie pokonać tę siłę nieczystą bez moich kompanów.
– Kompana dostaniesz, by cię strzegł. Wie on wiele o Misji, a znał twego poprzednika, który pokonał już swoją drogę. Teraz twoja kolej. Kompan czeka na ciebie przed moim pałacem. Idź już, czas nagli.

Wyszedł z mrocznego pomieszczenia do hollu. Tam czekali już na niego jego przyjaciele. Bardzo się zasmucili, gdy opowiedział im o wizycie w Wyroczni. Mężczyzna wręczył Michaelowi pistolet 44mm i trochę amunicji. Wyprowadził go z domu. Tuż przy wejściu stał mały robot, klasy „mózgowiec”. I nie pomylicie się, jeżeli pomyślicie o Skynecie. Tak, to był on! Przebył długą drogę od chwili wysadzenia Enclawy. Przez ten czas zbierał informacje o projektach sprzed Wojny, a także po niej. Gdy w końcu wrócił do swego pana, Jedynego Wybrańca, ten rozkazał mu aby dokończył niekończącą się wojnę. I podczas swojej misji trafił tutaj. Sullivian przywitał swego nowego kompana i przez czas spędzony razem w Black Woods bardzo się zaprzyjaźnili.
Mike spędził jeszcze dwa tygodnie na przygotowaniach do podróży. A gdy nadszedł dzień wymarszu nie chciał opuszczać tego miejsca.

ROZDZIAŁ 4, WYŚCIG Z CZASEM

W końcu wybiła ta godzina. Główna Brama rozwarła swe wrota. Mike i Skynet wyruszyli na pustkowia. Tereny wokół Black Woods porośnięte były Czarnymi Drzewami, a najwyższe okazy sięgały nawet 50 metrów. Z tego, co dowiedzieli się na odprawie, owa siła nieczysta, przychodzi na łowy w pierwszy poniedziałek każdego miesiąca, mięli więc 3 dni, aby dotrzeć na tereny rolnicze. Udali się na północ. Pierwszy dzień był spokojny i nic się nie wydarzyło. Skynet snuł opowieści, jak podróżował ze swoim panem po wielkiej pustyni. Z jego opowieści dowiedział się, że jego pradziad był prawnukiem człowieka, który stworzył Projekt Krypt i wyznaczył przeznaczenie poszczególnych Krypt. Krypta 11, do której mieli się udać miała być zamieszkana wyłącznie przez rodowitych Indian, zamieszkujących tereny Alaski. Jednak nie wiedzieli, co pomoc Leśnym Ludziom ma wspólnego ze ścieżką, o której mówiła wyrocznia i z „niekończącą się wojną”. Być może to nie Sullivian ma być tym Jedynym. Jednak na razie mięli, co innego do wykonania.
Mike wstał wypoczęty i w pełni sił. Czół, że mógłby przejść nawet i ze sto kilometrów jednego dnia. Było to spowodowane jedzeniem, które zabrali z fortecy. Indianie dosypują do niego specjalne zioła, wzmacniające organizm. Po posileniu się (i naoliwieniu) ruszyli dalej. Zagłębili się w gęsty las, a żółto-czarne korony drzew chroniły ich od piekących promieni słońca.
Szli tak i szli, a słońce nawet nie drgnęło w kierunku zachodu. Przeszli może z 10 kilometrów, kiedy nogi Mikea odmówiły posłuszeństwa. Wyczerpany wędrówką i palącymi promieniami słońca padł na spaloną ziemię. Tumany kurzu uniosły się w powietrze. Skynet natychmiast podjechał do swojego kompana.
– Michael! Nic się panu nie stało?
– Nie, ale moje nogi… Nie czuję ich!
– Niech się pan nie martwi. Podam panu coś na wzmocnienie.
– Skynet, zrób odczyt temperatury.
– Tak, panie. Odczyt temperatury: 41° C.
– Jasna cholera! Nic dziwnego, że mam dosyć. Ile mamy jeszcze zapasów wody?
– 18 pełnych manierek, panie.
– Przestań na mnie tak mówić.
– Jak, panie.
– Przestań na mnie mówić „panie”, nie jestem twoim panem! – Oczywiście, szefie.
– Och! Przestań!
– Tak, kompanie.
– Ach!
Skynet podał Sullivianowi trochę wody i jedzenia. Tak pokrzepiony podniósł się i ruszył dalej. Mijały godziny, a oni nadal znajdowali się w wielkim mrocznym lesie. Zagłębili się w samo jego serce. Drzewa rosły tu bardzo gęsto. Jałowa ziemia pokryła się uschniętą trawą. Pokonali już połowę drogi, co zapewne ich nie ucieszyło, zważając na fakt, że mijał już drugi dzień odkąd opuścili bezpieczne mury. Znów zapadł blady zmierzch, a słońce ukryło się pod horyzontem. Noc była wyjątkowo zimna i nieprzyjemna. Wiał mroźny wiatr.
Poranek zaświtał tak szybko, jak noc. Ruszyli dalej. Przed nimi wiła się długa droga do celu. Krajobraz był taki sam, jak dzień wcześniej, tak samo złowieszczy i tajemniczy. Wielkie drzewa budziły grozę, rzucając złowieszcze cienie na podróżników. O takim wojażu nikt nawet nie śnił. Poruszali się dosyć szybko, w każdym bądź razie szybciej niż kiedykolwiek. Mijali kolejne Czarne Drzewa, a kolejne wyrastały przed nimi, niczym grzyby po deszczu. Wili się między nimi, jak boa wije się wśród swej ofiary zanim ją uśmierci. Robot od początku podróży liczył drzewa, ot tak sobie, dla zabicia czasu. Jak na razie naliczył ich ponad 28 tysięcy. Czasami napotkali się na Człowieka Lasu, który pracował w tych okolicach. Niektórzy z nich opuścili bezpieczne mury Czarnych Lasów i założyli własne domostwa w lesie, najczęściej blisko Długiego Gościńca. Wybraniec i jego towarzysz nie mogli jednak podążać tym traktem, gdyby bowiem to uczynili dotarcie do farm zajęło by im około 5 dni, a nie mieli tyle czasu.
Wybiła już 13, a oni nie odpoczywali ani razu. Głęboko w lesie dostrzegli małą, chyba opuszczoną chatkę. Przyśpieszyli kroku. Wyszli na małą polankę, w której środku stała owa chata. Podeszli bliżej. Drzewa otaczające polanę były inne od tych, które widzieli w lesie. Obok domu rosło jedno z tych drzew. Niesamowicie wysokie. Nie miało liści, a kora była brunatnego koloru. Postąpili dwa kroki do przodu. Nagle usłyszeli szelest dobiegający zza drzew. Ku ich zaskoczeniu z zarośli wybiegł mały piesek, podbiegł i chwycił Michaela za nogawkę. Warczał, szczekał i wił się, cały czas trzymając nogawkę, w końcu, za pomącą mocnego szarpnięcia pies ustąpił.
– Eryk, do domu! – rozległ się głuchy i cichy głos – Witaj, Jedyny. Wiedziałem, że przyjdziesz. Wejdź, rozgość się. – jednak Mike nie ruszył się – Wchodź! Ja nie gryzę.
– Skąd mam mieć pewność, że nic mi nie zrobisz.
– A, co stary, zmęczony życiem człowiek mógłby ci zrobić? – przez drzwi wyszedł starszy, przygarbiony mężczyzna, którego siwe włosy i wygląd świadczyły o jego sędziwym wieku. Twarz miał skrojoną wieloma bliznami, jednak mimo wielu przeżyć i szpecących ran wyglądał poważnie i dumnie.
Weszli do małego, ciemnego pomieszczenia. Pod ścianą stało małe łoże, w kącie piecyk, a naprzeciw łóżka stolik i fotel. Mężczyzna kazał Jedynemu usiąść i odpocząć. Przygotował mu trochę jedzenia i wody.
– Więc, przybyłeś by nas ocalić, tak.
– Cóż, nie. Przybyłem by zbadać, co się stało z Kryptą 11.
– Ale, przeznaczenie zadecydowało inaczej.
– Nie wierzę w przeznaczenie.
– Dlaczego?
– Chcę sam o sobie decydować.
– Owszem, sam o sobie decydujesz, nawet teraz. To ty przyjąłeś swoje zadanie, a nie ono ciebie.
– Więc i ty nie wierzysz.
– Wierzę w wiele rzeczy, lecz najbardziej wierzę w siebie.
– Korzystając z okazji…
– Tak, wiem co to za siła nieczysta, o której mówią.
– Skąd…
– Wiedziałem, co chcesz powiedzieć?
– Tak.
– Jestem stary, bardzo stary.
– A, co starość ma do wiedzy.
– Doświadczenie. Twoja sytuacja i wrodzona ludzka ciekawość. Wiedziałem, że zapytasz mnie o ową siłę. Otóż, znam odpowiedź. Jednak sam musisz ją doświadczyć. Wróć do mnie gdy ją zobaczysz. Ty będziesz miał pytania, ja odpowiedzi.
– Zagadkowy z ciebie człowiek. Mogę wiedzieć jak cię nazywają?
– Jestem Asgaya. Ruszaj już, czas nagli.
– Oczywiście.
Wyszedł z domu, Skynet czekał na niego przed drzwiami. Skinął na niego ręką i ruszyli dalej. Przedarli się przez uschnięte drzewa, otaczające polanę. Gdy chata znikła im z horyzontu, las znów porosły Czarne Drzewa.
Maszerowali bardzo szybko. Nie minęły 2 godziny, jak przeszli dziesięć kilometrów. Nadzieja rosła z każdym krokiem, że zdążą na czas. Znów zapadł zmierzch, a do od celu dzieliło ich około 15 kilometrów. Musieli zdążyć. Postanowili nie odpoczywać i szli nocą. Poruszali się wolniej, klucząc między drzewami i oświetlają sobie drogę małą latarkę przymocowaną do korpusu robota. Księżyc świecił jasno.
Noc mijała. Wstał świt. W powietrzu czuli odór spalenizny. Teraz już biegli. Wypadli z lasu, zbiegli po stoku, lecz było już za późno… Domostwa płonęły, spichlerze pełne żywności zostały zrównane z ziemią. Wkroczyli do wsi. Pola zostały stratowane. Wszędzie leżały ciała poległych. Nie oszczędzono nikogo, kobiety, dzieci i mężczyźni umarli w obronie swoich domów. Skynet podjechał do jednego ciała.
– Panie! Zidentyfikowałem rany na ciałach. Zostały zadane różnymi rodzajami broni białej. Prawdopodobnie mieczami i włóczniami.
– Ej, Skynet! Zerknij na te ślady, zdaje mi się, że nie mamy do czynienia z jedną siłą nieczystą, tylko z całą armią. Chwila – spojrzał na kałużę czarnej cieczy -, co to jest.
Ruszył wolno w kierunku mazi. Obok niej znajdowały się małe plamki. Ślad prowadził do zawalonej stodoły. Sullivian rozwarł drzwi i wszedł do środka. Na stosie siana leżało ciała, kapała z niego owa czarna maź, tak samo czarna, jak skóra tego potwora. Wyglądał jak super mutant. Jego twarz była jednak bardziej poważna. Oczy były zielonego koloru, z wężową źrenicą. Miał na sobie żelazną zbroję, osłaniającą korpus i plecy. Miał tez na sobie spodnie splecione z małych metalowych kółeczek. W brzuchu miał wbitą włócznię. Ramiona miał masywne, jak zresztą resztę ciała.
Po krótkiej naradzie postanowili zabrać ciało i pokazać je Asgayi. Robot zaczepił ciało do linek z tyłu tułowia. Ruszyli z powrotem z lasu.

ROZDZIAL 5, ASGAYA

Droga powrotna wydawała się im krótsza. Poruszali się jednak o wiele wolniej, ponieważ ten dwumetrowy stwór trochę warzył. Pod koniec dnia ujrzeli dom Asgayi. Znów musieli przedrzeć się przez uschnięte drzewa, których wcześniej połamane gałęzie zdążyły już odrosnąć i stać się twardsze i mocniejsze. Utorowanie sobie drogi zajęło więcej czaru niż myśleli. W końcu udało im się przejść weszli do chaty, zostawiając ciało na polanie.

– Tak, wiem, co się stało. Uwierzcie mi, nic nie mogliście zrobić. A nawet, jakbyście dotarli na miejsce to nie odparliście by ataku.
– Co więc z tą siłą nieczystą?
– Nigdy nie było, żadnej siły nieczystej.
– Co?!
– Wiesz, kim był Richard Grey?
– Nie.
– Więc, twój robot ci powie.
– Richard Grey był członkiem ekspedycji, która wyruszyła do bazy Mariposa. Tam został wrzucony do pojemnika z FEV, przemienił się w mutanta i przybrał imię Mistrz.
– FEV?!
– Tak, FEV, „Forced Evolutionary Virus!” Wirus, przez którego wszystko się zaczęło, to właśnie dzięki FEV, Mistrz stworzył swoją armię mutantów, i dzięki niemu Mieszkaniec Krypty stał się bohaterem. Resztę znasz z opowiadań Skyneta.
– A, co ten atak miał wspólnego z Richardem?
– Widzisz, on miał brata, z którym skontaktował się po przemianie. Wysłał go na północ, tu do Alaski by odnalazł składowisko z FEV i stworzył własną armię. Znalazł je, a ponieważ zabrał ze sobą naukowców, którzy wiedzieli o FEV zmodyfikował wirus, tworząc jego nową wersję. Zmieniała ona ludzi w super mutanty, jednak inne niż mutanty Mistrza. Jego brat – Jonatan sam zanurzył się w pojemniku ze zmodyfikowaną wersją FEV, przemienił się, nazwał siebie Cieniem. Jego naukowcy stworzyli dla niego specjalną zbroję, uruchomili Arenę 52 i rozpoczęli tworzenie armii. Porywali ludzi z okolicznych wsi. Niektóre większe miasta stawiały opór i stawiają do dziś. Jednak Cień nie chce miast, on chce technologię Krypt. W tym wypadku technologię Krypty 11, dlatego najeżdża na terytoria jej mieszkańców. Teraz gdy upadły farmy, nic nie stoi na przeszkodzie by zniszczyć całe nasze państwo. Mamy mało czasu. Ktoś musi wyruszyć daleko na północ i zniszczyć koszary Cienia.
– Tym „kimś” jestem ja, oczywiście? Dlaczego nie wyślecie armii?
– Ponieważ nikt nie chce mi wierzyć. Ale ja tam byłem! Widziałem Plebanię, byłem nawet w środku. W tylnim pomieszczeniu znajduje się bomba atomowa. Jeżeli ją zdetonujesz…
– Jeśli ją zdetonuję! A co ze mną. Nie zdążę uciec na bezpieczną odległość!
– Tak… Więc chyba pozostaje nam tylko przywitać śmierć z otwartymi ramionami.
– Musi być jakiś inny sposób.
– Jest. Musimy stawić im czoła i doprowadzić do bitwy. Ale nie mamy wystarczająco dużo ludzi by to zrobić.
– A ilu mamy?
– Ponad 1000 elitarnych żołnierzy. Ale, możesz pójść do kilku większych miast by zebrać jak najwięcej ludzi.
– To zajmie mi dużo czasu. Mogę nie zdążyć.
– Ale musisz. Są trzy duże miasta. Dwa są na północy, Nowe Barrow i Miasto Duchów, oba zamieszkane przez tych, którzy przeżyli i przez mieszkańców Krypty 3. No i stare Nome, na południu. Skynet, ty pójdziesz do Nome, a ty do Barrow i Miasta Duchów. Musicie zdążyć i oczywiście wrócić z armią.
– Szalony to jest pomysł, ale zgodzę się go wykonać.
– Ja też.
– Muszę was ostrzec, że to będzie bardzo trudna i długa podróż. Możecie nie wrócić. Ale dzięki wam możemy ocalić tysiące istnień ludzkich. Idźcie już. Ale, Mike, miałem sen, w którym ciągle powtarzały się te same słowa, i jeżeli mówią prawdę jest to wyprawa po chwałę i śmierć. Ale złoto oczekuje na końcu drogi. Ruszaj. Dam ci jeszcze zapasy i pójdę powiadomić Czarne Lasy o nadchodzącym zagrożeniu.

I stało się. Michael Sullivian wyruszył na pustkowie w poszukiwaniu ludzi na tyle szalonych, by walczyć przeciwko armii mutantów. Życie wyglądało zupełnie inaczej w bezpiecznej Krypcie. Tam wszystko było beztroskie i błahe. Wystarczyło tylko wykonywać swoją pracę i wszystko było w należytym porządku. Tutaj jest rzeczywisty świat. Pełen przemocy, gwałtu i zbrodni. Spalony ogniem i splamiony krwią milionów ludzi. Nadszedł moment, w którym trzeba wybrać między honorem i życiem. Jedyny wybrał honor, był on dla niego ważniejszy niż życie, ważniejszy niż miłość, to honor i lojalność utrzymywały go przy życiu, to dla nich żył i za nie jest gotowy oddać swoją duszę.

ROZDZIAŁ 6, LASY NOATAK

Po dwóch dniach wyszedł z lasu, przed nim rozciągał się pustynny krajobraz, pod nogami trzeszczała jałowa ziemia, piach i kości martwych zwierząt. Jedyny szedł na północ, planował dotrzeć do wybrzeża i podążać dalej na północny wschód wzdłuż linii brzegu. Dotarłby w ten sposób do Nowego Barrow, minął by Kryptę 3 i po kilku dniach wędrówki trafił do Miasta Duchów. Najważniejsze jest to, że obszedłby posterunki wroga szerokim łukiem, nie zwracając na siebie uwagi.
Przed nim długa droga. Długa i niebezpieczna. Do wybrzeża powinien dotrzeć w ciągu trzech miesięcy. Zakładał, że podróż i zebranie armii zajmie mu 8 miesięcy. Może nie mieć jednak tyle czasu.
Wyruszył, tak jak jego poprzednicy na pustkowie, jednak nadzieja dodawała mu sił. Maszerował szybciej niż kiedykolwiek. Wielka pustynia rosła przed nim. Na północy Alaski rozciągały się góry, które niestety musi przejść. Jednak wiele kilometrów dzieliło go od wielkich szczytów. Kroczył przez wielkie równiny, niegdyś pokryte śniegiem i niekończącymi się lasami. Pogoda była taka, jak zawsze, na niebie nie było chociażby najmniejszej chmury, a słońce słało swe ogniste płomienie ku ziemi. Mijały sekundy, minuty i godziny, a Jedyny kontynuował swoją podróż, być może najdłuższą w jego życiu.
Jedyne, co oddzielało go od palącego słońca to mała czapka zrobiona ze skóry, którą zabrał ze sobą z krypty. Nie miał przy sobie żadnych pieniędzy, zresztą nie są mu w obecnej sytuacji potrzebne. Nie uświadczy bowiem sklepu na środku pustkowia. Aby urozmaicić sobie drogę podśpiewywał sobie i radośnie skakał. Wyglądało to naprawdę ironicznie. Wyobraźcie sobie kogoś idącego przez pustynię z uśmiechem na twarzy, któremu wyraźnie się nudziło, bo śpiewał!

Szedł już 5 dni, robiąc sobie tylko małe przerwy na posilenie się i sen. Otaczał go wciąż monotonny, głuchy krajobraz. Zaczęło brakować mu sił do dalszej wędrówki. Zatrzymał się i położył się na ziemi, szybko jednak wstał, sucha i gorąca gleba parzyła go w plecy. Przez jego mózg przewinęła się straszliwa myśl, że może za chwilę umrzeć. Jednak szybko odpędził ją od siebie. Wstał, nawilżył spaloną twarz wodą i z niechęcią ruszył dalej.
Godziny szybko mijały. Jednak dni ciągnęły się niemiłosiernie. Minęło już 35 dni odkąd opuścił przyjazne lasy. Przed oczami rysowały się ledwie widoczne szczyty gór. Teren stał się pagórkowaty. Pojawiły się nawet nieliczne drzewa, których wysokie pnie rzucały upragnione cienie. Ziemię porosła zżółkła trawa, z czasem zrobiła się większa i gęstsza. Michael mógł teraz położyć się w cieniu czegoś, co przypominało brzozę i odpocząć przez chwilę. Usiadł, oparł się o pień i zasnął. Gdy się obudził był już nowy dzień, słońce wstawało krwawo znad gór. Czerwone światło zalało pustynię.
Wstał i po zjedzeniu niezbyt smacznego posiłku ruszył dalej. Drzewa zaczęły porastać teren coraz gęściej. Zagłębiał się powoli w las. Pod koniec dnia znajdował się w wielkiej puszczy, porośniętej uschłymi drzewami. Rażąca w oczy żółć biła z każdego elementu otoczenia. Tylko niebo było nadal błękitne, a gdy zapadła noc pokryło się nieprzeniknioną czernią, tylko nieliczne, najjaśniejsze gwiazdy zdołały przebić się przez ten mrok. Jedna z nich świeciła czerwonym blaskiem, to Mars, planeta tak samo pustynna, jak Ziemia. Podobno niegdyś była podobna do naszego globu – zielona, piękna, z wieloma rzekami i oceanami, teraz jednak po pradawnej świetności pozostała tylko wielka czerwona pustynia.
Ten dzień zapowiadał się, jak każdy inny, tak samo ponury i upalny. Będąc głęboko w lesie Mike zauważył pewien dziwny kształt. Wyglądał na namiot. Zaniepokojony podszedł bliżej. Mylił się to nie był namiot, tylko fragment dachu położonego w głębokiej miedzy. Podczołgał się bliżej. Dom był zniszczony, w jego ścianach były wielkie dziury. Fragment dachu, który zobaczył był jedyną po nim pozostałością. Widać, że Wojna dotknęła nawet odosobnione domostwa. Belki, niegdyś podpierające dach były połamane i leżały na również niszczonej podłodze. Drewniany parkiet był potrzaskany przez kawałki konstrukcji.
Wyglądało na to, że miejsce to jest opuszczone. Sullivian ruszył powoli do przodu. Połamane gałęzie trzeszczały i ułamywały się pod ciężarem ciała. Zbliżył się do ściany tajemniczego domu i oparł się o ścianę. Drzwi były roztrzaskane na malutkie kawałki. Wszedł do środka, na belkach widać było ślady broni białej, jednak mogłyby być zadane jeszcze przed wybuchem. Na podłodze, a raczej resztkach podłogi leżały poprzewracane meble, w kącie stało małe łóżko i nie byłoby w nim nic dziwnego, gdyby nie to, że było one pościelone i przygotowane do snu. Mike przeszedł do następnego pokoju. Było to te pomieszczeni, nad którym nie było dachu. Podobnie, jak w poprzednim, na ziemi leżały meble, najwięcej było wielkich szaf, z których ktoś urządził sobie łoża, w kątach i pod ścianami stały rzędy zniszczonych łóżek, także pościelonych.
Nie było już wątpliwości, że budynek był zamieszkany, a jego mieszkańcy najwidoczniej na chwilę wyszli. Michael wyszedł na taras, była w nim duża dziura, w której znajdowały się szczątki zwęglonego drewna. Na ziemi leżała metalowa baryłka, w środku było trochę owoców. W Jedynym zaczęła się prawdziwa burza myśli. Dwie strony starały się ze sobą, a przez głowę przelatywały różne myśli. „Kto tu mieszka i kiedy wróci?” i „Co byłoby, gdybym zabrał trochę tego jedzenia?” stały się najbardziej męczącymi pytaniami. W końcu postanowił wziąć jedzenie, niedużo, chciał tylko uzupełnić zapasy, jego bowiem były na wyczerpaniu, wziął też trochę nadwyżki, co sprawiło, że opróżnił całą beczkę. Teraz chciał tylko jednego – wynieść się stąd, jak najszybciej, przynajmniej tak szybko, by nie zauważyli go mieszkańcy tego domu. Ruszył szybko w kierunku, z którego przyszedł, minął linię polany i znów znalazł się w lesie, zapakował wszystko do worka, który zostawił jedzenie. W chwili, gdy to czynił dobiegły go głośne okrzyki i przekleńctwa.

– Cholera! Ktoś zakosił żarcie!
– Założę się, że to Bunio, ten idiota ciągle żre!
– Ej, ty ofermo, gdzie moje jedzenie?!
– Ja, nie wiem, szefie. Wyszedłem na chwilę z nory by się odlać, a gdy wróciłem beczka była pusta!
– Łże jak pies, urąbie ci ten zakłamany pysk!
– Ale ja nie kłamię!
– Znów! Nie gadaj tyle tylko odcinaj, jak go upieczemy będzie nawet całkiem smaczny.
– Co ty gadasz, to samo sadło, nic tylko tłuszcz!
– A, co ty się taki wybredny zrobiłeś, wczoraj schrupałeś tego żałosnego człowieczka z wielkim apetytem!
– Bo to był człowiek, nigdy nie jadłem swojego!
– Teraz masz okazję, jak chcesz to nie jedz, zostanie więcej dla nas.
– Ej, spokojnie, tylko tak mi się powiedziało!
– To trzymaj ten niewyparzony pysk zamknięty!

Głosy ucichły, a były one wyjątkowo ochrypłe i paskudne. Michael szybko zarzucił wór na plecy i odwrócił się, tylko po to by trafić w łapy wielkiego, czarnego mutanta. Chciał mu się wyrwać, jednak z każdym razem potwór ściskał go mocniej. W pewnym momencie zaczął tracić siły. Tę walkę przegrał, legł bezwładnie w ramionach okrutnego sługi Cienia.
Mutant zabrał go do domu. Gdy wchodził do środka obskoczyła go banda głodnych kompanów.

– Wynocha! To prezent dla szefa!
Tym szefem okazał się niski mutant o kwadratowej twarz i barczystym tułowiu.
– Coś ty mi przyniósł?!
– Znalazłem złodzieja naszego żarcia, zobacz co ma w worze.
– Kurna! Dziś to będzie uczta! Upieczemy go i tego kretyna, za to, za to, że wpuścił go do nory!

Związali ich razem liną za plecy. Mogę zaręczyć, że nie byli z tego faktu ucieszeni. Nie byli też ucieszeni, jak grupa wygłodniałych potworów dyskutuje, czy upiec ich na małym, czy na dużym ogniu.
Zbliżała się noc, słońce już zaszło. Pięciu mutantów rozpaliło nowe ognisko pośrodku altany. Czerwony blask bijący z ognia rozświetlił mroczne wnętrze chaty. Nagle pośród ciemności rozległ się huk wystrzału. Jeden z mutantów padł na ziemię, chwilę jeszcze zwijał się z bólu, aż zastygł w bezruchu. Obok Jedynego świsnęła strzała, która przeszyła łeb jego współwięźniowi. Odział mutantów został rozbity, jedni pierzchli na południe, jednak szybko doścignęły ich kule i strzały o białych brzechwach. Ci, którzy nie poddali się strachu uformowali krąg wewnątrz największego pomieszczenia. W ich dłoniach lśniły długie zakrzywione miecze o grubym ostrzu. Wielu z nich uśmierciły kule przeciwników. Gdy ucichły zaledwie osiem dziesiątek mutantów. Połowa z nich skoczyła w kierunku lasu. Wielu z nich padło ugodzona strzałami z łuków i broni palnej. Z czterdziestki wróciło tylko czternastu. „Chodźcie tchórze! Nie będziemy do was wyskakiwać, jak zające!”, zabrzmiał głos dowódcy oddziału. Jakby w odpowiedzi ugodziła go w bark strzał, a przez dziurę w ścianie wpadła duża grupa zbrojnych ludzi. Wielu mutantów zostało nadzianych na włócznie. Doszło do walnego starcia między ludźmi, a sługami Cienia. Kilku mężczyzn padło na ziemię z rozpłatanymi czaszkami. Jeden z ludzi był wyjątkowo wysoki i odziany w czarną zbroję ze złotym krzyżem na piersi szalał między wrogami, niczym opętany. Ciął mieczem po twarzach mutantów. Uśmiercił chyba połowę z nich, aż w końcu sam zginął ugodzony sztyletem w plecy. Po długim starciu, w którym życie straciło wielu ludzi i mutantów, poplecznicy Cienia zostali wyparci z chaty, gdzie dosięgły ich kule ukrytych w krzakach strzelców. Bitwa zakończyła się. Na podłodze leżały zmasakrowane ciała poległych. Jeden z ludzi, najprawdopodobniej ich dowódca podszedł do obryzganego czerwoną i czarną posoką Sulliviana i rzekł:
– Wielkie nieba! Toż to Jedyny! I na dodatek schwytany przez mutantów!
– Widzę, że ty też mnie znasz…
– Ach, wybacz, zapomniałem się przedstawić, jestem Harold, syn Herolda.
– Nie muszę się chyba przedstawiać, a tak poza tym byłbym wdzięczny, gdybyś mnie rozwiązał. – mówiąc to jeden z żołnierzy podszedł do niego i machnięciem miecza rozciął więzy.
– Oczekiwaliśmy twego przybycia, jesteś szybciej niż Asgaya przypuszczał.
– Znacie go?
– Tak, był naszym najwyższym kapłanem, został jednak podobnie, jak my wygnany z Plebani przez naszych braci.
– Mówił, że był w Plebani.
– Tak, mieszkaliśmy tam przez wiele lat, aż Cień objął w posiadanie serca i umysły naszych rodaków, czyniąc ich sobie posłusznymi. Niektórzy z nas sprzeciwili się i odłączyli od plemienia. Jesteśmy wyrzutkami, przemierzamy te lasy, tropiąc i wybijając kolejne odziały Nieprzyjaciela. Później dowiesz się więcej, jeżeli oczywiście wyrazisz zgodę na towarzyszenie nam w naszej drodze do obozu. To niedaleko, około pięciu kilometrów na północny wschód.
– Dobrze, pójdę z wami, brakowało mi ludzi na tym pustkowiu.

Wyszli przez ścianę i udali się na północ, po drodze dołączyli do nich ukryci w zaroślach strzelcy wyborowi, uzbrojeni w strzelby własnej produkcji. Wszyscy żołnierze odziani byli w czarne kolczugi, ze złotym krzyżem na piesi, czarne płaszcze, żelazne nagolenniki przepasane brązowym pasem ze skóry. Uzbrojeni byli we wspomniane już strzelby, łuki, włócznie i długie miecze, wsadzone w pochwy przy pasie.
Przedzierali się przez coraz większe trawy, a drzewa zaczęły rosnąć coraz gęściej. Po dwugodzinnym marszu zmienili kierunek na wschodni. Tutaj las stał się rzadszy, a gdzieniegdzie trafiali na koliste polany, ogrodzone pierścieniem traw i drzew. Wkrótce trafili na wydeptaną ścieżkę, która wiła się między wielkimi drzewami i okrążała je od zachodu i północy.

– Mieszkamy w tych lasach ponad dziesięć lat, a przez ten czas nie próżnowaliśmy i stworzyliśmy wiele dróg i ścieżek, niektóre z nich prowadzą aż na wybrzeże, niektóre, tak jak ta, do naszego obozu. – rzekł jeden z nich, idący najbliżej Michaela.
– Możesz powiedzieć mi coś o swoim obozie?
– Oczywiście, właściwie jestem samozwańczym znawcą historii. Nasza wieś, albo obóz nazywa się Noatak, od nazwy wielkiej rzeki, która niegdyś tędy płynęła, teraz pozostał po niej tylko niewielki strumyczek.. Jak już wiesz jesteśmy Wygnańcami. Oddaliliśmy się o wiele mil na południowy zachód od Plebani i założyliśmy na lewym brzegu rzeki, w niewielkiej kotlinie, będącej kiedyś dopływem bocznym Rzeki, naszą osadę. Ogrodziliśmy ją dwoma potężnymi murami pali, wznoszącymi się na 30 metrów nad ziemię. Od wschodu i zachodu chronią ją strome, kamienne ściany kotliny, na których mamy nasze pola, a te także oddzieliliśmy murem. W promieniu 10 kilometrów stoją nasze strażnice, położone wysoko na drzewach. Właśnie dzięki drzewom zawdzięczamy nasze życie. Drzewa dają nam pożywienie – ich korzonki, schronienie – domy na drzewach i ogień, a także w nieznacznym stopniu broń. No, ale w końcu jesteśmy.

Przed nimi powstał drewniany most, wznoszący się nad ogromnym korytem wyschniętej rzeki, w której płynął mały, ale za to wartki strumień. Przeszli przez przeprawę i zagłębili się w las, który opadał w dół, po chwili znaleźli się na otwartej przestrzeni. Szli drogą, która coraz bardziej zagłębiała się w kotlinę. Przebyli już połowę Starej Drogi, a po bokach mieli wysokie ściany jaru. Przed oczami wznosiła się wysoka ściana, która rosła z każdym krokiem. Znaleźli się przed przednim murem i przed główną bramą, która rozwarła się z trzaskiem, gdy tylko oddział zbliżył się do niej.

ROZDZIAŁ 7, PRZYGOTOWANIA

Wierzeje otwarły się z trzaskiem. Strażnicy, stojący przy bramie zasalutowali dowódcy oddziału, gdy ten się zbliżył. Wrota zamknęły się, kiedy ostatni żołnierz przekroczył próg Noatak. Po obu stronach w zboczach jaru znajdowały się wnęki, większość odrodzona była od głównej drogi ścianą, w której znajdowały się małe drzwi, do których prowadziły zazwyczaj małe, drewniane schody. Zdarzały się jednak wyjątki, niektóre wnęki były większe, a drewniane stopnie zastąpiły wyrzeźbione z marmuru bloki.
Przed nimi wznosiła się jakaś duża budowla. Zbudowana była ze stali i kamienia, a drewniane zdobienia pokrywały frontalną ścianę. Budynek miał dwa piętra. Na parterze znajdowały się koszary i magazyny dla wojska, na pierwszym piętrze – mieszkania urzędników i Wielka Sala, w której zasiadał władca i jego małżonka. Zaś na drugim były biura i pokoje dzienne. Tak oto wyglądał Dwór o Srebrzystych Filarach. Owe filary, podtrzymujące strop Wielkiej Sali pokryte były warstwą czystego srebra, w którym wyryto rzeźby ludzi.
Podeszli do wejścia, którego pilnowało dwóch strażników. Jeden z nich podszedł bliżej do dowódcy, zasalutował i oznajmił:

– Król już was oczekuje, jednak chce widzieć tylko ciebie, kapitanie i Jedynego. – strażnik przeleciał wzrokiem po tłumie – A gdzie on jest?
Słysząc te słowa Michael wyszedł spomiędzy żołnierzy – rzekł:
– Jestem tutaj, czyżby twój wzrok cię zwodził?
– Jak śmiesz wątpić, iż mógłbym zawieść?! – wtrącił się oburzony dowódca
– Wybacz mi, wasza miłość. Nie zauważyłem go za pierwszym razem.
– Okaż trochę szacunku naszemu gościu i nigdy nie wypowiadaj „go” tylko mów do niego, jak przystało na króla.
– Ponownie proszę o wybaczenie.. – rzekł, a jego wzrok przeniósł się na Sulliviana – Także proszę o wybaczenie mi mojego braku manier, Jedyny.
– Ja też mam prośbę, przestańcie mówić na mnie „Jedyny”, jestem Michael Sullivian.
– Oczywiście, jak już wspomniałem, król was oczekuje.

Strażnik podszedł do drzwi i otworzył je. Harold i Mike weszli do środka. Początkowo szli wąskim korytarzem, który z czasem stał się wielki i przestronny, a jego strop podpierały wyrzeźbione z kamienia filary, a każdą parę łączył potężny łuk. Dotarli do północnej pomieszczenie, znajdowały się w nim strome kamienne schody, prowadzące na pierwsze piętro. Zaczęli mozolną wspinaczkę. Stopnie były duże i wąskie, niejednokrotnie któryś z nich potykał się i spadał w ostatniej chwili chwytając za poręcz.
W końcu weszli. Przed nimi rozpościerał się olbrzymie malowidło, pokrywało ono całą wschodnią ścianę. Przedstawiało mężczyznę odzianego w białą zbroję, z srebrzystym pasem i złotym krzyżem na piersi. W ręku trzymał długi miecz, którego blask odbijał się od lustrzanej wody. Za nim ciągnęły się szeregi odzianych w czarne zbroje – takie same, jakie nosili żołnierze Noatak – wojowników. Przed Białym Rycerzem widniała czarna góra, nad którą wzbijały się kłębu czarnego dymu, wyrzucanego przez wielkie metalowe kominy. Na stokach góry i okolicach roiło się od małych czarnych postaci. Każdy z nich miał miecz i kolczugę, a na balkonie, znajdującym się nad wejściem do jakiegoś kompleksu stała postać odziana w nieskazitelną czerń, cała odziana była w zbroję, w której nie odbijał się nawet blask wschodzącego słońca. Dzierżył w dłoni miecz, równie czarny, jak jego pancerz. Na jego hełmie lśniła złota korona, z siedmioma czerwonymi rubinami, osadzonych na jej przedniej części.
Jednak nagle Michael odwrócił uwagę od obrazu, gdyż drzwi po jego lewej stronie otworzyły się. Gdy spojrzał w ich kierunku zmrużył oczy. Z pomieszczenia biło srebrzyste światło, rozlewające się po całej komnacie.

– Oto Wielka Sala. – rzekł Harold.
– To dlatego nazywacie ten pałac Dworem o Srebrnych Filarach.
– Tak, jest to prawdziwy cud, nad cudami. Ale posłuchaj, co do ciebie powiem. Musisz uważać na to, co mówisz. Król jest stary, chociaż na takiego nie wygląda i jeżeli go zdenerwujesz możesz skończyć w więzieniu. No, może nie ty, ale większość z nas tak zakończyła swoje życie.

Wkroczyli w światło. Rozejrzeli się dookoła, wszędzie stały stoły zastawione jedzeniem i napitkami. Przed nimi, na końcu sali stały dwa fotele, jedno z nich było puste, a w drugim siedział mężczyzna w podeszłym wieku, odziany w królewskie szaty. Podeszli bliżej. Starzec przypatrywał się im poważnie, w końcu rzekł:

– W końcu do nas przybyłeś. Wiele to już minęło nocy, kiedy otrzymaliśmy wiadomość od naszego posłańca, Asgayi, że wyruszyłeś w drogę, ba! Wyruszyłeś na misję, której nie możesz nawet ogarnąć snami. Nie pojmujesz powagi tej podróży, dlatego zgodziłeś się na nią przystąpić.
– Mylisz się, wasza wysokość, doskonale pojmuję powagę mojej misji.
– Tak? Więc myślisz, że uda ci się zebrać armię wystarczająco potężną by obalić potęgę spod Góry Przeklętej? A może myślisz, że wystarczyłby jeden człowiek z bronią palną, by pokonać wszystkie nieczystości tam powstałe?
– Myślę, że jeden człowiek nie mógłby samotnie pokonać tych mutantów, których spotkałem, lecz dobrze zorganizowana armia, wyposażona w karabiny maszynowe mogłaby oprzeć się tej, jak ją zwiesz „potęgę”.
– A, a ile taka armia powinna liczyć wojowników?
– Może setkę?
– Więc, według ciebie, Jedyny, setka ludzi uzbrojona w broń palną zniszczyłaby armię Nieprzyjaciela? Musisz wiedzieć, że jego żołnierzy nie liczy się w setkach, lecz w tysiącach! Po drugie nie ma tu żadnych, jak to nazwano karabinów nawet dla dziesięciu ludzi, a co dopiero dla setki.
– Dlaczego, czyż nie tu odbyły się główne starcia Przed Wojną?
– Owszem, ale na kilka lat przed Wybuchem, tereny Alaski zostały oczyszczone z broni palnej, za to zostało wiele Pancerzy Mocy, nasi technicy stworzyli ich nowe odpowiedniki – zbroje, które noszą żołnierze, służący Noatak. – powstało też kilka innych, jeden dla mnie, kilka dla moich generałów i jeszcze jeden, najlepszy ze wszystkich, potrafi wytrzymać nawet kilka bezpośrednich ciosów mieczem, stworzony został z myślą o Jedynym. Jest on wytrzymalszy od wszystkich innych pancerzy i bardziej mobilny.
– Jednego nie rozumiem, skąd wzięliście wystarczająco dużo stali aby stworzyć to wszystko?
– To proste. Wysłaliśmy ludzi w starych, Przedwojennych samochodach, a ci zwozili nam tony złomu, wszystko przetapialiśmy w naszych wielkich piecach i kuliśmy nowe. Mieliśmy też wystarczająco dużo innych surowców potrzebnych do produkcji Pancerzy. Tak oto powstała nieustraszona armia Noatak, przed którą wszystko się ulęknie. Jednak nieoczekiwanie powstała nowa potęga. Setki mutantów o czarnej skórze zaatakował nasz dom, tak zwaną Plebanię. Przegraliśmy, zostaliśmy bowiem zdradzeni. Kilkuset ludzi, którzy sprzeciwili się nowym władcom oddaliło się od domu, wśród nich byłem ja i wszyscy żołnierze. Doszliśmy aż tutaj i założyliśmy naszą osadę. Teraz nadszedł czas aby odzyskać to, co utraciliśmy, a także broń, która może zadecydować o dalszym przebiegu wojny.
– Masz na myśli bombę atomową, ukrytą w Plebani?
– Skąd o tym wiesz?
– Asgaya mi powiedział.
– Ach, tak. Nadzorował on prace nad tą bronią. Widzisz, chcieliśmy podporządkować sobie inne państwa i potrzebowaliśmy mocnego argumentu przetargowego.
– Chcieliście je sobie podporządkować?!
– Nie zrozum mnie źle. Bomba miała służyć nam w przypadku nadchodzącej wojny. Nie mieliśmy zamiaru atakować naszych sąsiadów. Z większością z nich utrzymujemy dobre kontakty i za nic nie chcielibyśmy ich podbić! Toż, to absurdalne!
– Wybacz mi, wasza wysokość, nich miałem tego na myśli…
– Wybaczam ci tylko z tego powodu, że zostałeś wybrany. Muszę zaoferować ci pewną rzecz.
– Jaką?
– Potrzebujemy pomocy.
– Ostatnio wszyscy potrzebują pomocy, dziwne, że właśnie ode mnie.
– Pomożesz nam odzyskać nasz były dom, a my pomożemy tobie w twojej misji, dostaniesz stworzony specjalnie dla ciebie Pancerz Mocy, mogę przydzielić ci także kilku moich żołnierzy, jeśli chcesz.
– Widzę, że twoja pomoc na pewno mi się przyda, ale w jaki sposób mam odzyskać dla was Plebanię?
– Nie tylko ty będziesz o nią walczył. Cała armia Noatak rusza na wojnę! A ty staniesz w jej szeregach, właściwie to poprowadzisz ich po zwycięstwo!
– Ale, ja nawet nie umiem walczyć mieczem! A już na pewno nie zmam się na strategii.
– Nauczysz się wszystkiego, co będzie ci potrzebne. Dostaniesz najlepszy miecz, jaki kiedykolwiek wykonano. – tu król spojrzał na niewielki kamienny ołtarz, na którym leżał długi miecz, klinga była szeroka u rękojeści, 30 cm dalej zwężała się, a potem rozszerzała. Głowica rękojeści zrobiona była ze złota, a w jej środku lśnił niebieski diament. Materiał pokrywający rękojeść także był niebieski, a także bardzo gładki i aksamitny, lecz pewnie leżący w dłoni. Przez środek klingi przebiegał pas srebra, a cala lśniła w świetle wielu lamp, zwieszonych z sufitu i filarów. – Oto Cirith, czyli Żądło w starożytnym języku Indian, zamieszkujących dawniej te tereny. Przetnie nawet najlepszą zbroję, żaden pancerz nie wytrzyma jego uderzenia. Należał do wielkich wojowników, walczących z Bladymi Twarzami. Jest on bardzo wiekowy.
– Będę doprawdy zaszczycony, móc nosić takie ostrze.
– Nie wątpię. Więc zapytam cię ostatni raz, czy przyjmiesz moją propozycję i będziesz walczyła w naszych szeregach. Ja także tam będę i jestem pewien, że twoja i moja obecność poprawi morale naszym żołnierzom.
– Tak, zgodzę się. Czas pokazać mutantom, kto tu jest górą.
– Wspaniale! – krzyknął i wstał z tronu, a zgarbiony starzec nagle stał się potężnym i dobrze zbudowanym mężczyzną – Nadszedł czas, by Jedyny i władca Wolnych Ludów Alaski wyciągnęli swe miecze w kierunku zła, które zalało nasze ziemie! – król usiadł na fotelu – Teraz musisz się przygotować, Kapitanie, nauczysz naszego gościa władania mieczem. Teraz już idźcie.

Sullivian i Harold odwrócili się i ruszyli w kierunku wyjścia. Gdy znaleźli się w pokoju ze schodami skierowali się w lewo, przez otwarte drzwi i szli wąskim korytarzem. Na jego końcu zawieszona była Zbroja Mocy, dokładnie taka, jaka widniała na malowidle ściennym w poprzednim pomieszczeniu. Michael założył ją na siebie, przydział żelazne nagolenniki i przyjął miecz, który przyniósł sługa króla. Wyglądał groźnie i poważnie, lecz biło od niego ciepło i światło.

– Ruszajmy do sali treningowej, tam poćwiczymy i zobaczę, co umiesz.

I poszli. Wyszli z pałacu i skierowali się na północ. Po drodze mijali niewielkie, dwupiętrowe budynki, aż dotarli do długiego i wąskiego budynku, pokrytego dachem ze strzechy, albo raczej prowizoryczną strzechą. Budynek nie miał drzwi, w przedniej ścianie widniała futryna, przez którą przeszli. Podłogę stanowił nieco twarda mata, koloru popielatego. Harold wyciągnął swój miecz i kazał Jedynemu zrobić to samo. Stanęli naprzeciw siebie pośrodku budynku. Kapitan zbliżył się i ciął mieczem na wysokości głowy, Micheal jednak w ostatniej chwili odsunął, a koniec miecza musnął mu nos, na szczęście skończyło się tylko na zadrapaniu, bowiem jego miecz był wyszczerbiony po ostatnim spotkaniu z mutantami. Ponownie wziął zamach i pchnął w kierunku tułowia, tym razem Jedyny był szybszy i sparował atak. Miecz kapitana wyleciał mu z ręki, a Jedyny przystawił mu ostrze klingi do gardła. „Tym razem ci się udało!” wykrzyknął zdumiony i podniósł swój miecz. Ponownie przystąpili do pojedynku. Oboje w jednakowym czasie skrzyżowali swoje miecze, aby szybko je rozłączyć. Harold znów pchnął mieczem, lecz znowu Jedynemu udało się ominąć atak, odskoczyć na bok i przystawić miecz do piersi przeciwnika. „Dobry jesteś!” znów zabrzmiał zdziwiony głos trenera… po raz ostatni. Sullivian nie wygrał dzisiaj ani razu więcej.
Niepowrotnie zbliżał się dzień wyjazdu na wojnę. Mike ćwiczył twardo i uparcie, tak że pod koniec tygodnia był lepszy od większości znakomitych wojowników. Na przedpolach zebrano całą armię Noatak, a we wschodnich farmach przygotowano samochody ciężarowe do drogi, tych było około 20. Były w opłakanym stanie, całe zardzewiałe i zniszczone, jednak mogły zabrać naraz setkę ludzi. Stanowiły one podstawę oddziałów transportowych Przed Wojną.

Gdy wszyscy żołnierze – a było ich 2000 – zebrali się już na odkrytym terenie przed pałacem w oczekiwaniu na swojego króla i przemówienie. Nie musieli czekać długo. Wraz z władcą wyszedł Jedyny.

– Witajcie wielcy żołnierze Noatak! Oto nadszedł czas wojny i walki o to, co straciliśmy. Przez ostatnie dwa tygodnie mężnie przygotowywaliście się do tego starcia. Nadszedł czas wolnych ludzi! Ten czas nadszedł! Nasz czas!!! – rozległo się wiele okrzyków i braw, król uniósł rękę i mówił dalej – Chciałbym przedstawić wam naszego wspaniałego gościa. Oto Jedyny, o którym mówią legendy, będzie on walczył w naszych szeregach! W wspanialej armii Noatak!!! Koniec rozmów i marnowania czasu! Przed bramą czekają na nas pojazdy. Ruszajmy!!!
Ruszyli przez otwartą bramę. Zgodnie z tym, co mówił król czekało na nich dwadzieścia pojazdów. Żołnierze wchodzili do nich dwójkami, a po 10 minutach samochody były załadowane. Jedyny jechał wraz z kapitanami i królem, którego imienia jeszcze nie poznał.

ROZDZIAL 7, BATALIA NA BŁONIACH KATEDRY

Jechali bardzo szybko, ponad 100 km/h. Mijali lasy, polany i rozległe pustkowia jałowiej ziemi. Poruszali się drogą, prowadząca prosto w kierunku celu – małej, zniszczonej wybuchem bomby miejscowości, której nazwa – Plebania – słynęła z kościoła, zwanego też „katedrą”, w którym Przed Wojną mieszkali chrześcijańscy księża. Teraz zamieszkana była przez oddziały Wroga, które wbrew obietnicom zaszlachtowały mieszkańców, którzy zdradzili – obecnie – ludność Noatak.
Droga wiła się przez wiele kilometrów. Ciężarówki znalazły ciągnęły się za sobą, a z powietrza przypominały wielkiego węża. Karawana znalazła się w górach, ich szczyty wznosiły się przed nimi, a mniejsze i większe góry otaczały ich ze wszystkich stron.
Zbliżała się noc, gdy przejechali obok wyschniętego jeziora, jednak nie planowali postoju. Mijały godziny, a na niebie wzeszło słońce, a oni nadal pędzili. W końcu znaleźli się w odległości pięciu kilometrów od celu podróży. Żołnierze wyszli z pojazdów i rozbili obóz. Nadeszła pora posiłku. Dwóch żołnierzy, odzianych w skórzane zbroje ruszyło w kierunku Plebani. Po godzinie wrócili i zameldowali królowi, co zobaczyli.
– Władco! Setki mutantów, powiedziałbym tysiące! Wszyscy w czarnych zbrojach i z mieczami. Podobnie, jak my posilają się.
– Więc zaatakujmy teraz! Armio! Ruszamy po chwałę! – król dobył rogu zawieszonego na skórzanym pasku na jego szyi i dmuchnął w niego. Rozległ się wysoki, basowy dźwięk, a żołnierze zerwali się na równe nogi, wszyscy sięgnęli po miecze i wyciągnęli je ku niebu. Las ostrzy zalśnił w blasku słońca.
Jedyny także wyciągnął swój miecz, który lśnił blaskiem nieskazitelnej bieli. Żołnierze uformowali długie linie, rozstawione o 3 metry od siebie; trzymali swe miecze w prawej ręce, wyciągniętej do przodu. Ruszyli wolnym krokiem i weszli w las. Po 10 minutach przeszli przez puszczę i wyszli na odsłonięte stoki wokół Plebani. W dole widać było wielu mutantów. Krzątali się oni i siedzieli, nawet nie przypuszczali, że zostaną zaatakowani. W każdym domu płonęło ognisko, na którym pieczono szczątki ludzi z tej miejscowości.
Armia ruszyła ze zbocza ku przeciwnikowi. Król i Jedyny szli ramię w ramię w pierwszej linii. Odgłos dwóch tysięcy ciężkich butów odbijał się echem w górach. Zdawało się, że nadchodzi nawałnica. Tylnia ściana kościoła pojawiła się przed nimi, później wyrosła wieża, a na końcu setki zniszczonych domków, z których pozostały tylko ściany, nad nimi unosił się gęsty, czarny dym i odór spalenizny.

Z daleka armia Noatak wyglądała jak świetlista poświata. Miecze i zbroje odbijały promienie słońca, które złotym światłem zalewało okolicę. Zbocze stało się bardziej strome i kamieniste. Byli może 500 metrów od kościoła, znajdowali się na tak zwanych „błoniach”, czyli terenach za katedrą. Zbliżali się nieuchronnie do wrogiej armii. 400… 300 metrów, podchodzili coraz bliżej, ale żaden mutant nie patrzył w tamtą stronę. W końcu zatrzymali się, a król znów zadął w róg. Krzyki dochodzące z Plebani ucichły, a wszyscy zwrócili się ku południu, skąd dochodził dziwny dźwięk. Jeden z mutantów, niepodobny do reszty wykrzyknął „Wrogowie! Wrogowie idą! Bić! Zabić!” i rzucił się w kierunku armii, jednak zanim zbliżył się na odpowiednią odległość padł ugodzony strzałą w głowę – pięć ostatnich linii stanowili łucznicy, z długimi łukami i niewielkimi mieczami.
Towarzysze poległego trwali nieporuszeni, najwyraźniej oszołomieni widokiem. W końcu, jeden z nich wypadł z odrętwienia i zawołał „Kretyni!!! Zabić ich! Zarżnąć! Zaszlachtować!”, jednak kończąc ten okrzyk także padł na ziemię, przeszyty strzałą. Zza pierwszych linii spłynął grad strzał. Wiele dosięgło celów, a niektóre odbiły się od ścian budynków. Wroga armia ruszyła do boju. Wszyscy, którzy wyszli poza teren Plebani umarli od złowieszczych strzał, które ciągle wypuszczali z cięciw żołnierze Noatak. Poległo wielu mutantów. Kiedy jednak strzały się skończyły doszło do bezpośredniego starcia. Mutanty biegły w kierunku wroga z olbrzymią szybkością.
Jedyny przełknął ślinę, gdy zobaczył setki potworów wbiegających na stok, przypominali oni mrówki, w których dom ktoś wetknął kij. Rozległ się donośny krzyk króla „Naprzód!!!” i oddziały ruszyły na spotkanie mutantom. Jedyny stał w miejscy, nie wiedząc, co się dzieje, był jakby ogłuszony. Z tego transu wyrwał go kapitan Harold „Ruszaj!” – powiedział. Michael natychmiast oprzytomniał i szybko dołączył do pierwszej linii. Byli coraz bliżej. 5… 4… 3… 2… 1 metr i nagle jedna fala zderzyła się z drugą. Wielu ludzi i mutantów padło od pchnięć mieczem. Żołnierze biegli po trupach i ciągle na siebie nacierały. Jedyny walczył dzielnie i ściął już głowy 12 przeciwników. Jeden z nich zaszedł go od tyłu i uderzył z całej siły w plecy Sulliviana. Miecz jednak tylko narobił hałasu, wyszczerbił się i wyleciał z ręki. Jedyny odwrócił się i zamachnął mieczem, rozpłatał mutantowi czaszkę na dwoje. Król również szalał między wrogami, ciął swoim mieczem po twarzach potworów.

Czasami jakaś grupka mutantów przecięła linię Noatak i znalazło się między ich szeregami, jednak ci szybko kończyli, a niektórzy gnali przed siebie, machając bezwładnie mieczami. Około czterdziestu przeciwników przedarło się przez linię obrony, powalając Jedynego na ziemię. Ten jednak szybko się podniósł i ruszył pędem za odłamem. Za nim podążyło 80 żołnierzy. Mutanty były jednak szybsze i szybko oddaliły się od pościgu. Buli już daleko za ostatnim szeregiem, gdy jeden z nich, biegnący z przodu potknął się o kamień, sterczący z ziemi. Reszta wrogów wpadła na siebie, kładąc się plackiem na ziemię. Właśnie w tym momencie Jedyny przyśpieszył i uniósł miecz do góry. Dobiegł do wstającego potwora i wsadził mu miecz w plecy. Inni żołnierze napadli na leżących wrogów i wybili wszystkich.
– Słuchajcie! – zawołał Micheal – Musimy uderzyć na flankę wrogiej armii i trochę ją uszczuplić, inaczej nasza armia za chwilę będzie otoczona z trzech stron. Uformujcie trójkątną linię i biegnijcie, co sił w nogach.
Zgodnie z rozkazem ustawili się w linii i wygięli ją na kształt ostrego trójkąta. Ruszyli. Biegli w dół stoku, co dodawało im prędkości. Jedyny Znajdował się na początku powstałej formacji. Nogi nie nadążały za ogromną prędkością, żołnierze poruszali się w podskokach. Skręcili w kierunku skarpy i wyskoczyli z niej, spadając przeciwnikom na głowy. Zaskoczone mutanty ugięły się pod ciężarem wojowników, którzy cięli i pchali mieczami w każdego napotkanego wroga. We flance powstała wielka dziura, która powiększała się z każdą minutą. Żołnierze uformowali pierścień, aby później wybiec z niego, jak strzała, miażdżąc po drodze przeciwników. Jednak oni ciągle napierali, a poległo już zbyt wielu żołnierzy, by kontynuować tak. Jedyny wydał rozkaz do odwrotu. Wojownicy zawrócili i wbiegli w mór wrogów, rozbijając go w mak. Mutanty zaprzestały pościgu, widząc taką potęgę.

Oddział dołączył do pierwszej linii. I dalej kontynuowali atak. Jedynemu przyszedł do głowy pewien plan. Zawrócił i pobiegł do ostatnich szeregów. Tam wziął ze sobą ośmiuset żołnierzy i okrążył Plebanię łukiem. W ten sposób ruszyli na wrogów od północy. Wszyscy przeciwnicy zbili się w wielką gromadę na wielkim placu przed kościołem, ich twarze zwrócone były na południe, ku głównej fali przeciwnika. Tymczasem z tyłu biegł na nich odłam tej wielkiej armii. Znów doszło do starcia. Lecz tym razem to wróg nie zginął nikt z atakujących. Mutanty, zbici obok siebie podały, jak muchy. Jednym cięciem ginęło nawet i pięciu. Jednak zaskoczenie nie trwało długo i wróg szybko zawrócił by odeprzeć nowy atak. Jednak i ci nie byli w stanie przeciwstawić się potędze Noatak. Dzielni żołnierze kładli trupem wielu mutantów, odpłacając śmierć swojego głowami wielu wrogów.
Tymczasem na południu ci, którzy nie byli zajęci walką uformowali trójkąt, pozostawiając walkę z nieprzyjacielem pierwszej linii, a gdy ta się przełamała ruszyli wrzynając się, niczym klin w armie wroga. Mutanty podały pod stopami tłumu i ginęli od śmiercionośnych mieczy. Pierwsi żołnierze dotarli już do północnego frontu. Armia Cienia została rozdarta na dwoje. Mutanty uciekały z pola bity, przerażone ogromną siłą ludzi. Król i jego ludzie puścili się w pościg za wschodnim odłamem, a Jedyny i jego oddziały za zachodnim. Potwory mięli problemy ze wspinaczką pod strome zbocza, które były o wiele bardziej nachylone niż na południu. Żołnierze Noatak dopadli resztki armii, które nagle zawróciły i stoczyli się na prześladowców. Znów doszła do walk. Tym razem jednak mutanty podały jeszcze szybciej. Ich czarna krew spłynęła do miasta. W końcu ludzie uderzyli z taką siłą, że nic nie było w stanie się jej oprzeć. Armie Cienia złamały się, a tym którym udało się uciec powrócili do Areny 52, do siedziby Cienia, do Góry Przeklętej, by tam cierpieć wielkie męki za przegraną. W bitwie o Plebanię poległo 1692 ludzi i 6820 mutantów.

ROZDZIAŁ 9, NARADA

Jedyny i reszta ludzi z jego oddziału zbiegł ze zbocza na plac przed kościołem. Zgromadziła się tam już większość żołnierzy z Noatak. Na środku placu medycy opatrywali królowi rany, głównie siniaki i zadrapania. Zbroja króla była prawie tak samo wytrzymała jak pancerz Jedynego.
Żołnierze przechadzali się po placu, a niektórzy z nich znosili ciała wrogów na wielki stos, ustawiony pośrodku północnego rynku. Po chwili go podpalono, a czarny dym wzniósł się w błękit nieba. Do nozdrzy docierał swąd stęchlizny i spalenizny.
Jedyny podszedł do króla, który właśnie spacerował pośród zniszczonych budynków.
– Ach, jesteś. Oczekiwałem ciebie.
– Ostatnio wszyscy mnie oczekują, wasza wysokość. I za każdym razem mam być ich wybawicielem. Zaczyna mnie to denerwować.
– Nie przejmuj się. Niedługo wojna zakończy się, ale zanim do tego dojdzie przyjdzie ci pomagać wielu ludziom.
– Niech, król nie zrozumie mnie źle. Pomaganie ludziom przypadło mi go gustu, ale mam już tego dość. Ciągle tylko mam pomagać i ratować innych, a co ze mną?! Co jeśli ja zginę? Któż wtedy będzie mnie opłakiwać. Mój ojciec i reszta mieszkańców mojej Krypty nawet nie wiedzą gdzie i co do cholery robię! To jest żałosne, być bohaterem, a zginąć opuszczony!
– Nie zapominaj, że dzięki tobie może uda się pokonać Wroga, a gdy tego dokonasz nikt o tobie nie zapomni. Do tego czasu postaraj się nie umrzeć, dobrze?
– Cóż, postaram się…
Minęli zrujnowany budynek, będący prawdopodobnie restauracją, albo barem. Gruz torował niektóre z ulic, więc musieli obchodzić dookoła. Gdy Jedyny spytał, dokąd zmierzają, król nic nie odpowiedział. Zaszli daleko na północny skraj miasta. Po prawej, za zawalonymi budynkami znajdował się rynek, na którym spalono przeciwników. Przed nimi wznosił się gmach ratusza miejskiego, ciągle w dobrym stanie. Ruszyli w jego kierunku. Przy jego drzwiach stało dwóch strażników, jeden z nich na widok króla i Jedynego podszedł bliżej i skłonił się głęboko.

– Królu! Nasi oficerowie już na was czekają.
– Dobrze – powiedział, a później skinął głową na Michaela – chodźmy, nie każmy im czekać.
Weszli do długiego hollu i skręcili w pierwsze drzwi po lewej. Znaleźli się w sali obrad, gdzie, przy okrągłym stole siedziało już 18 żołnierzy Noatak. Nie wyglądali oni jednak na zwykłych szeregowców. Ich zbroje były bardziej lśniące, a na ramionach mięli naszywki z dwoma paskami i trzema gwiazdami, co oznaczało stopień oficerski. Gdy zobaczyli ich wchodzących do sali poderwali się od stołu i zasalutowali.
Król i Jedyny usiedli na wolnych miejscach, przygotowanych specjalnie dla nich. Rozpoczęła się debata.
– Tak, więc? Od czego zaczynamy? – zapytał król
– Chcielibyśmy omówić naszą strategię, sir. – odezwał się bez wahania jeden z oficerów.
– Słucham z niecierpliwością, cóż takiego wymyślili moi przywódcy.
– Po pierwsze chcielibyśmy omówić sprawę Michaela. Otóż, planujemy wysłać go do Północnych Miast, aby zgodnie z planem Agayi uzbierał armię. Gdy tego dokona stanie na czele tego oddziału i ruszy na Arenę 52, mu już tam będziemy czekać.
– Znowu! – wrzasnął Mike – Dlaczego to ja mam wszystko robić. Dlaczego, cholera, nie wyślecie kogoś innego? Już nie mam do tego siły!
– Opanuj się. Jesteś Wybrańcem, twoim przeznaczeniem jest pomóc nam w osiągnięciu celu.
– Mogę pomóc na wiele sposobów, ale z całą pewnością nie chcę przemierzać ponownie tej przeklętej pustyni! Nawet nie wiecie, jak ciężko jest maszerować pod promieniami palącego słońca.
– Kto mówił, że masz maszerować. Możemy ci dać samochód. Mamy kilka mniejszych Highwaymenów w dobrym stanie.
– I sądzicie, że samochód zmieni moje podejście do tej sprawy?
– Nie, ale sądzimy, że gdybyśmy ci uświadomili, jak wiele zależy od ciebie z pewnością podjął byś się wykonania tego, niewątpliwie trudnego zadania. Pamiętaj, że to ty jesteś Jedynym, a nie my. To w twoich dłoniach spoczywa los nas wszystkich. Od ciebie zależy los nas wszystkich.
– Ale – głos mu się załamał – zrozumcie, że ciężko jest nosić na sobie tak wielkie brzemię. Chciałbym, lecz nie mogę. To jest silniejsze ode mnie. Nic na to nie poradzę, nawet, gdybym chciał…
– Rozumiemy, co czujesz. Musisz przełamać w sobie strach, odsunąć go na bok. Zrozum! Ty musisz to zrobić!
– Dobrze… Zrobię to i mam nadzieję, że to będzie ostatnie rzecz, którą zrobię dla was. Aż trudno pomyśleć, że byłem tylko zwykłym człowiekiem, żyjącym sobie spokojnie w swojej Krypcie. Nie mającym żadnych zmartwień, cieszącym się życiem. Znalazłbym swoją miłość, ożeniłbym się, założył rodzinę… A teraz… Muszę uganiać się po pustkowiu by otrzymać głupie kody dostępu do Krypty 11! To jest żałosne!
– Ale szlachetne. I to, jak! Jesteśmy pod wrażeniem twojego czynu. Wątpię, czy znalazłby się chociażby jeden zwykły człowiek, mogący porwać się na coś takiego.
– Szlachetne? Naprawdę tak myślicie?
– Tak, naprawdę. Jesteś naprawdę odważnym i szlachetnym człowiekiem, Sullivian.
– Zawsze myślałem, że ludzie mają mnie za dupka.
– Może i nim jesteś, ale… Chwała ci za to!
– Dziękuję za dobre słowa, ale – jego głos znów stał się twardy – sądzę, że powiedzieliście to wszystko tylko po to, abym wyruszył na tą waszą misję. Ale, zrobię to. Kiedy mam wyruszyć?
– Bystry z ciebie człowiek. Kiedy? Chociażby i dziś wieczorem.

Rozmawiali jeszcze przez kilka godzin. Narada zakończyła się o 6. Poruszyli także temat broni nuklearnej, znajdującej się na zapleczu kościoła. Szybko wykluczyli możliwość jej użycia. Zostawili ją na tak zwaną „czarną godzinę”, gdy już wszystko zawiedzie nie omieszkają się użyć bomby przeciw Cieniu.
Podczas debaty Jedyny strasznie zgłodniał, a jego mięśnie przypominały mu, jak dawno nie wysilał się tak bardzo, jak tego dnia. Toteż natychmiast po zakończeniu obrad udał się do kuchni polowej, której namiot został ustawiony przed katedrą.
„Boże! W, co ja się wpakowałem!!!”, ta myśl ciągle krążyła w jego mózgu, nie dając mu spokoju. Przypuszczał, że nie powiedzieli mu wszystkiego. Ich plan wyglądał prosto, nawet za prosto. Idź, zbierz ludzi na tyle szalonych, by poszli za tobą w objęcia śmierci, podejdź pod Górę Przeklętą, wybij mutanty, zabij ich pana i wróć do domu, tak mniej więcej wyglądała jego rola w tym przedstawieniu. Jedynym poważnym problemem był brak odwagi.
Chociaż Michael zdawał się być odważnym człowiekiem, to w głębi serca czół jak wypełnia go strach. Na samą myśl o długiej podróży na jego plecach pojawiał się zimny pot. Co prawda miał dostać samochód, ale i tak jego misja była nadal tak samo niebezpieczna.
Tym razem omijanie zawalonych i zrujnowanych budynków poszło mu o wiele szybciej niż poprzednio i szybko dotarł na plac przed katedrą. Znów zaczęły boleć go nogi i w ogóle wszystkie mięśnie. Wszedł do wielkiego, zielonego namiotu ustawionego pośrodku placu. Wewnątrz znajdowało się wiele stołów, teraz już pustych, na których leżały porozrzucane resztki jedzenia i brudne talerze. Podszedł do wielkiego stołu szwedzkiego, wziął czysty talerz i naładował sobie pokaźną dawkę jedzenia. Usiadł przy jednym ze stołów i zabrał się do jedzenia.
Od czasu do czasu do kuchni wchodził jakiś żołnierz, jednak widząc Jedynego, szybko opuszczał to miejsce. Nie wiedząc dlaczego, po wygranej bitwie wszyscy go omijali. Nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Było to trochę denerwujące, lecz nie zmieniało to faktu, iż było to lepsze, niż ciągłe wysłuchiwanie pochwał i gratulacji. Nie przeszkadzało mu to, chciał odpocząć. Przez ostatnich kilkadziesiąt dni wiele przeżył i nie zdając sobie z tego sprawy wyruszył w najdłuższą podróż swojego życia, podróż pełną smutku i płaczu, jednak obfitującej w wiele szczęśliwych zakończeń – jak dotychczas.
Czasami myślał o domu, tak odległym. Przypominał sobie słowa Starca, Rady i innych, których znał. Nie dopuszczał żadnych złych wspomnień – uwięzienia go we więzieniu przez Zarządcę. Nie chciał powracać do tych wspomnień.
Wieczorem wszyscy zebrali się na północnym placu. Niewielu żołnierzy przeżyło bitwę, jednak do godziny zbiórki z Noatak przybyło pięć nowych oddziałów militarnych, jeden medyczny i 2 logistyczne oraz dwie nowe ciężarówek robotników, których zadaniem było doprowadzenie Plebani do stanu użyteczności. Toteż od razu, gdy przybyli na miejsce zabrali się do porządkowania. Wszystkie śmieci ładowali na samochody ciężarowe, które wywoziły je na wielkie wysypisko, położone 20 km na zachód w wielkiej dolinie, powstałej w skutek uderzenia bomby atomowej.

Rozpoczęła się ceremonia, jaką urządzano po zakończonej bitwie. Jedyny zajął honorowe miejsce obok króla, który nadal nie zdradził mu swego imienia. Około 21 wszyscy byli już gotowi. Mowę, jak zwykle, rozpoczął król Noatak. Był zmęczony, lecz udawał, że nic mu nie jest. Stał wyprostowany i dumny, a jego słowa przepełnione były pasją. W pierwszej kolejności pochwalił i pogratulował żołnierzom ich sukcesu. Najbliższa godzina upłynęła pod znakiem monotonnej gadaniny. Król dziękował dowódcom oddziałów za ich odwagę i pomysłowość, nagradzał ich medalami; nie pominął nawet żadnego szeregowca, wszyscy, którzy brali udział w bitwie zostali nagrodzeni. W końcu zwrócił się do Jedynego.
– Nie zapomnijmy jednak o naszym największym bohaterze. Jego wspaniały umysł i odwaga zadecydowały o zakończeniu tego starcia. Oto Micheal Sullivian, Jedyny! Złóżmy mu hołd i podziękowania za jego pomoc.
Żołnierze podnieśli swe miecze do góry i krzyknęli trzykrotnie „Hura!”. I tak oto wybiła godzina jego odejścia.
– Jednak, oto nadchodzi chwila, w której musimy go pożegnać, aby mógł dalej kontynuować swą podróż. Dziś Jedyny od nas odchodzi, jednak nie obawiajcie się, spotkamy go jeszcze w Ostatniej Bitwie Wolnych Narodów Północnej Alaski. Tam, pod Górą Przeklętą trzy armie staną przeciw jednej, ale za to jak potężnej. My, mieszkańcy Noatak, żołnierze Czarnych Lasów i najemnicy z Północnych Miast stawią czoło Cieniu i jego poplecznikom. Od wyniku tego starcia zależeć będzie los nas wszystkich, naszych rodzin, i wszystkich innych ludzi. Jeżeli upadniemy, Wróg wzrośnie w siłę, mając tak wielu ludzi, stworzy z nich ogromną armię mutantów. I nawet taka potęga na południu, jak Republika Północnej Kalifornii nie powstrzyma Nieprzyjaciela od objęcia panowania nad całym wybrzeżem, a może i nawet całymi Stanami?
Nadszedł ten moment, którego Mike najbardziej się obawiał. Pozostało mu już tylko jedno: wyruszyć w drogę. Zaraz po zakończeniu przemówienia udał się na osobiste spotkanie z oficerami i królem. Został zaopatrzony w niezbędny ekwipunek (głównie jedzenie i wodę), który czekał na niego na tylnym siedzeniu jego nowego Highwaymana, zaparkowanego nieopodal drogi wychodzącej z miasta na północ. Wręczono mu kluczyli i tak przygotowany zasiadł w niezbyt wygodnym fotelu kierowcy, odpalił motor i ruszył krętą szosą w wielkie pustkowie.

Pędził ponad 100 km/h. Spod tylnich kół samochodu ulatywały w powietrze tumany żółtawego kurzu, zasłaniając cały horyzont za nim. Droga wiła się serpentynami pośród szczytów i mniejszych wzniesień. Droga raz pięła się w górę, aby później opaść w dół. Taka monotonna jazda przyprawiała go o nerwy, jednak kilka godzin potem było jeszcze gorzej. Wjechał w tunel, przechodzący pod górami, który, jak strzałą strzelił biegł cały czas prosto. Było w nim ciemno, a światła automobilu nie były wystarczająco mocne, aby całkowicie przebić gęstniejący mrok.
Tego dnia przejechał może i z 300 kilometrów. Co było całkiem dobrym wynikiem, zważając na fakt, że jechał cztery godziny (od 15 do 19). W końcu przystanął na odpoczynek, a gdy tak odpoczywał zmorzył go sen. Usnął na tylnym siedzeniu, kładąc się wszerz samochodu.
Ranek wstał chłodny, przynajmniej tak mu się wydawało, bowiem gdy się budził było 24 stopnie C. Znów odpalił silnik (po wcześniejszym posileniu się) i ruszył dalej, wzdłuż tunelu. Jego początek, będący teraz daleko z nim był teraz tylko małym punktem pośród wielkiej pustki.
Przy słabym oświetleniu ściany tunelu zdawały się być zrobione z cegieł, jednak w rzeczywistości był to popękany w wielu miejscach beton. Sulliviana cały czas nawiedzała myśl o tym, że ten cholerny tunel może być gdzieś zawalony i wtedy będzie musiał zawrócić, i objechać górę od zachodniej strony. Na szczęście tego dnia nic takiego się nie wydarzyło.
Przed nim jaśniał już wylot, a jasne słońce raziło w oczy. Wyjechał na zewnątrz, mrużąc oczy od blasku słońca, jaśniejącego już wysoko na niebie. Znów znalazł się na krętej drodze pośród górskich szczytów. Pędził przed siebie, jak wiatr. Tak szybko nigdy wcześniej się nie poruszał. W pewnym momencie samochód wyczerpał swój zapas energii, jednak po dziesięciu minutach znów był na chodzie. Góry już zdążyły zamienić się w pagórki, gdy nadszedł zachód słońca. Mike znów udał się na odpoczynek.
Śnił mu się jego dom, tak daleki, a jednocześnie w śnie wydawał się taki bliski. Widział swoich przyjaciół, szkolne miłości, setki robotników wykonujących codzienne obowiązki, a także wielu innych, nic nie znaczących dotąd w jego życiu ludzi. Najgorsze było to, że wszyscy mu się przyśnili, każdy mieszkaniec jego Krypty wyglądał jak na jawie. W końcu zoczył siebie, leżącego na łóżku w swoim pokoju. Jednak coś było nie tak, on nie oddychał. Leżał tak z dłońmi ułożonymi na piersiach, a jego powieki były zamknięte. Nie żył, tak Michael Sullivian był trupem, sztywnym denatem. Nagle zobaczył jeszcze kogoś, jakąś kobietę, ubraną w czerń i złoto. W ręku miała róże, skąd je posiadała było zagadką i w rzeczywistości nic to go nie obchodziło. Kobieta podeszła do niego i odsłoniła swoją twarz, ukrytą wcześniej pod złotawym welonem. Jej usta były czerwone, jak krew, a z jej oczu spływały łzy. Najdziwniejsze było to, że nigdy wcześniej nie widział tej kobiety, nie pamiętał, aby kiedykolwiek ją widział. Jednak była tu, w jego śnie, a była taka żywa. Wsunęła różę między jego dłonie, a kolce wdarły się w bladą skórę. Czerwona krew spłynęła po palcu i upadla na podłogę. Z oczu kobiet teraz padał deszcz łez, a były one słodkie niczym krew. I nagle pojawił się ktoś jeszcze, to był Starzec. Podszedł do kobiety, chwycił ją za ramię i odciągnął w stronę drzwi, które zamknęły się głucho i jego sen się skończył, znów leżał w swoim samochodzie, a słońce świeciło mu prosto w oczy.

To miał być ostatni dzień podróży przed dotarciem do celu, do New Barrow – miasta odbudowanego przez część mieszkańców Krypty 3. Kiedyś było to tętniące życiem miasto, lecz teraz jest jednym wielkim gruzowiskiem.
Był coraz bliżej, przed nim widniały wielkie ruiny wieżowców, sterczące bezwładnie ku niebu. Wjechał na przedmieścia i tutaj droga się urywała. Podróżowanie dalej samochodem było niemożliwe, szczątki drogi, blokowały zniszczone słupy wysokiego napięcia oraz frontalne ściany większych budynków. Auto ukrył w jednym z dobrze zachowanych garaży nieopodal charakterystycznych ruin domu, którego komin przetrwał falę uderzeniową. Wejście do garażu zasłonił szczątkami drewnianych drzwi i skrawkami materiału, chociaż szczerze wątpił, żeby ktokolwiek tu mieszkał. Znikąd nie docierały do niego żadne dźwięki – i to było najgorsze. Cisza była wszędzie, otaczała wszystko i nic, bowiem nic w tym złomowisku nie istniało, oprócz śmierci i panicznego bólu. Cisza wdarła się do jego umysłu i zagościła w nim, nie dopuszczając do niego żadnych innych myśli. Jednak po pewnym czasie cisza sprawiła, że Mike począł słyszeć krzyki. Krzyki setek tysięcy ginących ludzi, spalanych żywcem, przygniatanych przez walące się budynki. Widział ciała spadające z nieba, ludzi, którzy uciekali od pożogi z wieżowców, ludzi którzy takim czynem odbierali sobie życie. Wszystko to wydało mu się takie rzeczywiste, że w pewnym momencie zobaczył wokół siebie płomienie, płomienie były wszędzie, ich języki lizały ściany domów, zabierały ludzi z tego świata do Królestwa Niebieskiego. Nagle usłyszał trzask i wszelkie ognie znikły, wszystko ustąpiło i Jedyny znów stał sam pośrodku starego ronda. Jednak znów dało posłyszeć się ów tajemniczy trzask, dochodzący gdzieś z głębi miasta. Mike dobył miecza i chwycił go raźno w dłoni. Powolnym ruchem wysunął go z pochwy i uniósł przed siebie. Teraz, gdy klinga zalśniła i odbijała światło wyglądał, niczym żyła srebra pośród szarości kamienia.
Ruszył ciężkim krokiem przed siebie, a każdy jego krok odbijał się głębokim echem. Jednak trzaski nie ucichły. Był coraz bliżej i zrozumiał, że to co słyszał nie było zwykłymi trzaskami, tylko odgłosami bębnów. Ale, co u diabła robiłyby tu bębny. Szybko zdał sobie sprawę, że nie chce tego wiedzieć i zawrócił, lecz było już za późno. Przed nim stało może i z pół tuzina odzianych w skóry brahminów i uzbrojonych we włócznie dzikusów, a każdy grot dzidy zwracał się ku niemu.
Nagle do jego głowy napłynęły setki myśli. Czy może ich zabić, przecież zabić człowieka to nie to samo, co pozbawić życia bezmózgiego mutanta, który na dodatek służył Wrogowi. On po prostu nie mógł zabić człowieka. To przekraczało jego zdolności. Po prostu nie mógł! I to doprowadziło do jego pojmania. Odebrano mu miecz i zaprowadzono na plac, otoczony ogromnymi bębnami. Pośrodku placu znajdowało się kilkoro jeńców, uprowadzonych przez tych samych osobników, co porwali Sulliviana. Wszyscy byli przestraszeni, nikt się nie odzywał, jednak nie ukrywali, że widok rycerza w lśniącej zbroi był dla nich zaskoczeniem, należy wziąć pod uwagę fakt, że największe zaskoczenie wywarł fakt, że ów rycerz stoi po niewłaściwej stronie barykady i milej widziany byłby jako wybawiciel, niż jeniec.

Jednak siłą mocy wyższych Jedyny stał na środku placu, pośrodku zrujnowanego miasta. Od placu wychodziły trzy drogi, pierwsza, znajdująca się za jego plecami, na południu, była drogą, którą dotarł na niefortunny plac, druga biegła na północ, niestety przebiegała ona przez zawalony wiadukt, więc i ta droga nie była odpowiednia do ucieczki. Pozostawała trzecia droga, mała, wybrukowana drożynka, która ginęła za zakrętem. Najgorsze było to, że Jedyny nie wiedział dokąd ona prowadzi, a był zbyt przestraszony by się odezwać, poza tym nikt by go nie usłyszał, bębny wydawały z siebie ogłuszające dudnienie, które w pewnej chwili ustało. Mike widział, jak ktoś, kto wyglądał na przywódcę tego stada, bo stadem można nazwać bandę dzikusów, którzy jakimś cudem znaleźli się w mieście. Owy człowiek, a była to chyba kobieta położyła jego miecz na stosie najróżniejszych rzeczy, pochodzących prawdopodobnie z grabieży. Wyglądał on, niczym samorodek złota na czarnej ziemi. Stos stanowiło kilka sztucerów myśliwskich, jeden karabin, jednak był on uszkodzony, oraz kilka mniejszych pistoletów, oraz jeden rewolwer. Różnił się on znacznie od wszystkich broni, dotychczas poznanych przez Sulliviana. Miał długą lufę, prawdopodobnie pozłacaną, spust był wykonany ze srebra i w ogóle cały pistolet był wykonany niezwykle perfekcyjnie, jednak coś innego przyciągnęło jego uwagę.
Oto zbliżała się przywódczyni bandy, trzymająca w dłoni długą włócznię, z bogato dekorowanym grotem, który błyszczał matowo pośród wszechobecnej szarości. Drzewiec ułożył się w poziomie, a grot skierowany był w kierunku najbliższego z uprowadzonych. Kobieta zanuciła jakąś dziwną pieśń i podeszła do ofiary, nie było już żadnych wątpliwości, to była szamanka jakiegoś dziwnego plemienia, a jeńcy mięli zostać złożeni w ofierze.
Mike odruchowo wskoczył na tor włóczni, która w tym momencie pędziła w kierunku celu. Mocna zbroja wytrzymała uderzenie, a grot dzidy pękł na pół. Jeden z porwanych wyjął z buta nóż i cisnął nim w szamankę i bezbłędnie trafił w serce. Krew spłynęła po ubraniu, a kobieta zatoczyła się i upadła. Inni członkowie plemienia stali w miejscu nie wiedząc, co począć i chociaż wszyscy mieli włócznie, żaden nie odważył się zaatakować. Michael wyprostował się i wyglądał niezwykle dumnie. Natychmiast puścił się biegiem w kierunku stosu z bronią. Tubylcy widząc jego pasję uskoczyli na bok, a on sam sięgnął po miecz i szybko ściął głowę najbliższego wroga. To wyrwało resztę z szoku i natychmiast dzikusy uderzyły na niego z całą siłą. Jak na razie Jedyny odpierał ataki, nie chcąc popełnić jeszcze jednego błędu. Nie chciał więcej zabić człowieka, więc dzielnie ciął w drzewce włóczni i łamał je na pół. Do walki przyłączył się jeszcze jeden z więźniów, ten sam, który zabił szamankę. Podbiegł do stosu i wyjął z niego dwa colty. Wystrzelił całe magazynki i uśmiercił ponad tuzin wrogów. Inni uprowadzeni poszli za jego przykładem i przyłączyli się do buntu. Szybko odpieranie ataków tubylców zmieniło się w krwawą jatkę. Więźniowie zostali szybko zdziesiątkowani i zmuszeni do odwrotu, tymczasem tubylców ciągle przybywało.
Jeden z buntowników zarządził ucieczkę przez tą ciasną alejkę, którą wcześniej upatrzył Mike. On sam został z przodu, aby ochraniać resztę. Obok niego stanął ów mężczyzna, który jako pierwszy przyłączył się do niego. Nadal miał przy sobie colty, a w każdym posiadał tylko po jednym magazynku. Jednak szybko pozbył się zapasu ołowiu, uśmiercając siedmiu napastników.
Biegli teraz jeszcze węższą uliczką pośród ruin wieżowców. Odstawili pościg daleko za sobą. Dotarli do rozdroża. Biegnący z przodu skręcił w lewo, a reszta podążyła za nim. Udało się im! Zgubili ich. Po dziesięciu minutach biegu zaprzestali ucieczki i zatrzymali się.

Autor: Elvis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.