Opowiadanie

Rozdział 1- Okruchy czasu

…Złotawe promienie słońca prześwitywały stary, podarty szro-czerwony baldachim zatknięty na dwóch pałatkach i częściowo przytwierdzony do skały. Południe. Dokładnie południe z przerażająco ostrym słońcem oślepiającym mocno przymrużone oczy. Na starym wypłowiałym kocu pamiętającym czasy z przed „Wielkiej Wojny” siedziała kobieta… Miała najmilsze rysy twarzy jakie kiedykolwiek w życiu widziałem, włosy tak ciemne że zwracające uwagę już z daleka i delikatny uśmiech. Była istną boginią którą tak kochaliśmy… o niezłomnym ciepłym spojrzeniu. Matka? Dookoła słychać odgłosy bawiących się dzieci, piskliwie krzyczących i radośnie biegających bez opamiętania po okolicznych skałkach. Ta kobieta… przyglądała się im uważnie, z troska. Miejsce wydawało się być oazą spokoju choć umiejscowioną w tak odludnym zakątku rozżarzonych piasków nieprzebytej pustyni. Dookoła piasek i skały. I słońce…
W pobliżu była jaskinia pałająca swoim przyjemnym, niosącym ulgę chłodem i zacienioną wnęką. Jakichś parę zwykłych domowych sprzętów, zwykłych rupieci choć wydających się tak zagadkowym i użytecznym ekwipunkiem. Jakiś kufer którego nigdy nie można było nam otwierać, kilka krzeseł, stół sklecony nawet nie wiadomo z czego… kilka posłań na których codziennie budziliśmy się powitać nowy dzień i on…
Wysoki, dobrze zbudowany, o zimnej, surowej twarzy lecz miłym delikatnym uśmiechu widzianym tak rzadko… Zawsze wyprostowany i zapatrzony gdzieś hen daleko, jakby oczekujący czyjejś rychłej wizyty. Zawsze taki sam odkąd sięgam pamięcią, i nikt nie przyjeżdżał…

Nagły przebłysk świadomości. Głęboki ciężki wdech i ból. Jego postać jest już tak niewyraźna i zatarta… minęło tyle lat… tyle lat… Znów pociemniało w oczach… zawirowało. I znów jasność, palące słońce, ciepło i on…

Taak… teraz widzę wyraźnie. Jego twarz, przenikliwe spojrzenie, jego stalowe oczy i krzaczaste jasne, nie ciemne! spalone słońcem brwi… Ojciec? Nie pamiętam jakim był… tylko jak wyglądał.
Zawsze był taki. Zawsze.
Najlepiej pamiętam kobietę, te delikatne spojrzenie… uśmiech i słowa jakie do niego wypowiadała. Zawsze miała taką smutną twarz jak rozmawiali…
-„To jest już za nami, to już nie wróci, wszystko będzie dobrze, jesteśmy razem…”
Potem on zawsze ją przytulał a ona się uśmiechała… i znów było dobrze. Znów była pogodna.

Dzień jak każdy inny… uśmiech kobiety, surowy wygląd jego, śmiech i zabawa. Palące słońce i skały, chłód jaskini i… nagła eksplozja. Przerażający ból rozsadzający czaszkę, tętniący w skroni. Widziałem jak ktoś podbiegał do skrzyni… otworzył ją jednym kopnięciem wyszarpnął coś z środka. On? Zapulsowało w czaszce, przyćmiło wzrok.
Ocknąłem się daleko, daleko od szaro-czerwonego baldachimu zatkniętego na dwóch pałatkach i częściowo przytwierdzonego do skały, od jaskini pałającej swoim przyjemnym, niosącym ulgę chłodem, od niej, od niego i od reszty… Braci, sióstr? Na szyi miałem zawieszony całkiem sporawy łańcuch z metalowym pojemnikiem… ale nie to zaprzątało w tej chwili moja uwagę…
Leżałem tuż obok czyichś butów… Nieruchomych. Podniosłem obolałą głowę i zobaczyłem. Posturną postać stojącą nade mną i zasłaniającą palące słońce. Nie byłem w stanie przyjrzeć się dokładniej… Zemdlałem.
Odzyskiwałem świadomości i traciłem ją zapewne wielokroć… za każdym razem wydawało mi sie żę leże na czymś co ciągle się porusza… za każdym razem niemal inna pora dnia, nocy…
Kiedy doszedłem w miarę do siebie leżałem już obok martwego ciała z takim samym łańcuchem i pojemnikiem na szyi, osoby dobrze mi znanej… w podobnym wieku… trochę starszym. Brat?
Pamiętam że trząsłem się… Miał paskudnie pokaleczoną klatkę piersiową, puste, nieruchome, wpół otwarte oczy, wywieszony język… rozcięty łuk brwiowy. Krew była zastygnięta, choć pamiętam jeszcze ciepło bijące z jego ramienia obejmującego moją szyje…

Rozdział 2- Wieczna tułaczka i ulga w cierpieniu

Trafiłem do gildii kupców.
To oni znaleźli mnie na pustkowiu. Mnie i mojego brata jak twierdzili. Mimo swojego tak młodego wieku niósł mnie na wpół przytomny z wycieczenia i ciężkich ran. Mówili że powinniśmy być im wdzięczni za okazaną pomoc…
Na Boga to był transport medyczna a oni nie próbowali mu nawet pomóc! Zwykła apteczka czy torba medyczna była ważniejsza niż życie mojego brata! Pamiętam jak po prostu wyrzucili jego ciało… Nie szczędzili nawet czasu na pochówek. Dobrze to zapamiętałem… Bardzo dobrze. Zapamiętałem długie lata znęcania się nade mną. Te wszystkie upokorzenia… ciężką mozolną prace za kawałek starego koca na zimna noc i stare obrzydliwe racje żywnościowe których nawet psy nie chciały tchnąć. Nie ma Boga… Nie dla mnie.
Jakieś osiem lat później nasz konwój zaatakowali Rajdersi. To była ciężka walka, niemal powybijali się nawzajem… W ogniu walki doczołgałem się do jednego z kupców… Jego czaszka była na wpół rozpłatana lecz mimo to chwycił mnie za ramie i majaczenie prosił o wodę… Pamiętałem.
To on wyrzucił mojego brata z pojazdu z uśmiechem na twarzy, śmiał się że „doprawdy są istnym dobrodziejstwem dla tej przeklętej ziemi, że karmią nawet podła gadzinę, gadziną, dorzucając smacznego!”…
Zadrżała mi szczęka, w oczach zawilgotniało, powoli skierowałem drżąca rękę w kierunku jego głowy… zanurzyłem palce w jego czerepie… patrzyłem jak dreszcz wstrząsnął jego ciałem, zacisnąłem dłoń w pięść i czułem jak miedzy moimi palcami prześlizguje się coś ciepłego, mokrego… jak wypływa z czaszki. Wstałem z ziemi nie myśląc o niczym… Podniosłem jego czterdziestkę-czwórkę i nie bacząc na nagły ból który targnął moim barkiem podszedłem do ostatniej broniącej się jeszcze barykady. Poczułem jak coś przebiło mi płuco szarpnęło mną w tył, coś otarło się o skroń, wymierzyłem w tył głowy przywódcy kupców. Pociągnąłem za spust… szarpnęło nadgarstkiem. Został tylko jeden… odwrócił się w przerażeniu zasłonił oczy i… znów zaszarpało w nadgarstku. Zatrzęsło udem, zachwiało równowagę… Upadłem, a swoim umyśle słyszałem słowa… Wypowiadane ciepłym znajomym głosem. Zrobiło sie ciepło, miło, spokojnie. Wszystko ucichło.

„To jest już za nami, to już nie wróci, wszystko będzie dobrze, jesteśmy razem…”

Sam nie wiem ile dni, tygodni byłem nieprzytomny. Nikt nie powinien przeżyć z takimi ranami… Nie chciałem przeżyć. Jakiś fatalny traf przedłużył moje wieczne cierpienie i ból. Jacyś Tribes znaleźli mnie leżącego pośród barykad, nieopodal rozgrabionego konwoju, jeszcze żyłem. Zabrali mnie do nieopodal leżącej wioski i tam postawili na nogi… Nie wiem jakim sposobem… Nie wiele pamiętam, tylko jak upadłem w ogniu walki, potem niemal wieczne majaki… dręczące sny, te słowa ciągle przypominające mi ją i to co się wtedy stało. Przypominało ból, ból i uczucie bezradności. W snach nie traciłem przytomności. Widziałem wszystko… Wszystko jakby w spowolnionym tempie a jednak szybko. Zbyt szybko.
On… wyszarpnął ze skrzyni jakąś dziwna broń, nigdy nie widziałem czegoś takiego i trzy dobrze znane mi już łańcuchy z metalowymi pojemnikami… Trzy! Pamiętam jak ona pośpiesznie i histerycznym lamencie zakładała je mi, mojemu bratu? i jeszcze komuś… Dziewczynce..? Siostrze? Czy mam siostrę? Czy przeżyła?!
Pamiętam jak we trojkę uciekaliśmy przez skalny wąwóz… Pamiętam widok jego stojącego na skale przeładowującego to coś… i ją klęcząca obok niego, nie, już leżącą… On tez to zauważył. Powolnie odrzucił to coś i schylił się do niej… Dotknął jej głowy, i również upadł…
Pamiętam jak we trojkę wspinaliśmy się po skałach, ona nie dała rady… ześlizgnęła się. Zostaliśmy tylko we dwóch… Zostałem sam.
Obrazy te dręczyły mnie w nieskończoność… ciągle i ciągle od nowa… Aż wreszcie odzyskałem świadomość.
Widziałem paru Tribes… jak podają mi coś do picia. Obrzydlistwo. Jak coś mówią ale wszystko wokół mnie wirowało, dudniło w tępym umyśle, traciło ostrość.
Gdy wyzdrowiałem nie miałem gdzie pójść… Zostałem. Żyłem wraz z nimi, polowałem, dostałem nowe imię. Nowe..? Nigdy nie miałem żadnego. Nie pamiętam żebym miał, oprócz tych obraźliwych którymi obrzucali mnie kupcy… Ale to nie były imiona. To było tylko upodlenie, przypomnienie mi kim jestem i co mam robić…
Żyło mi się tam dobrze… Traktowali mnie dobrze, na równi, czułem się nawet potrzebny, może nawet szczęśliwy..? Ale już na zawsze słyszałem w snach te słowa… Widziałem twarze… Już na zawsze. Co noc. W każdą noc.

Uczucie bólu, uczucie leniwie podnoszących się roztrzęsionych, obolałych powiek. Zielona poświata wypełniająca ciemne, surowe, chłodne pomieszczenie.
Dobrze pamiętam te słowa… Wyryły się w mojej pamięci, zostawiły ślad, głęboki. Ślad bólu i rozpaczy. Nie wiem ile razy te słowa przewijały się w mojej świadomości, pomagały przetrwać… lub obsesyjnie dręczyły w snach…
Nagły przypływ gorąca, rozpływający się obraz, zamazujące się kontury i ulga…

Rozdział 3- Utracony raj

Moje szczęście nie mogło trwać długo. Jestem przeklęty…
Wraz z nadejściem nocy do wioski nadeszli oni… Nigdy nie wierzyłem… (nie chciałem wierzyć?) że oni mogą istnieć. Beast Lords znałem tylko z opowieści i nigdy nie traktowałem tego jako zagrożenia tylko jeszcze jeden mit, legendę Tribes opowiadaną na „dobranoc”.
Nie można było nazwać tego zaplanowanym atakiem… Zaatakowali z jednej strony w szaleńczym pędzie nie bacząc na straty spowodowane naszą nikłą obroną. Byliśmy w stanie stawić czoła Beast Lords, ale nie bestią…
Nasze próby obrony przed tymi stworzeniami były tylko parodią… i ograniczały się do panicznej ucieczki, jeśli było się w stanie uciekać… Większość z ludzi zamieszkujących tą niegdyś spokojna, tętniąca spokojnym życiem Tribes wioską, leżeli teraz bezwładnie z rozszarpanym ciałem na piaskach Wiecznej Pustyni. Namioty płonęły rozświecając ciemną szatę nocy i rozrzucone ciała. Sam ledwo trzymałem się na nogach, ale żyłem… Niestety. Moje oczy ponownie ujrzały wir walki. Ofiary i ból. Beast Lords odeszli tat szybko jak się pojawili… nie zostawiając za sobą niczego prócz śmierci oraz niedobitków. Takich jak ja… Jak paru innych. Tylko paru.
Odwróciłem się i próbowałem dotrzeć do namiotu w którym mieszkałem… Płonął jak pozostałe ale mimo to szedłem. Bynajmniej próbowałem… Szybko zorientowałem sie ze coraz bardziej ściemnia mi się przed oczami, oddech przyspiesza, dziwnie zarzuca lewą noga… Spojrzałem na lewe udo, a raczej na to co z niego wystawało… tętniło bólem podczas marszu. Krew płynęła niczym woda w skalnym potoku, złapałem się za nogę, próbowałem zatamować krew… To ciągle tam tkwiło i przeszkadzało, przewiercało bólem! Zachwiałem się lecz ponownie złapałem równowagę. Zaćmiło wzrok. Zatrzęsło zimnem. Podniosłem głowę i ujrzałem to… Nieruchomo stojące przede mną, na tle płonącej wioski lśniło odbijając blask czerwonych płomieni… Duże, dwu metrowe… Patrzyło się na mnie dużymi lśniącymi oczami. Następnie spojrzało się na na moje udo, na drżącą w moim ręku czterdziestkę-czwórkę. Pokręciło łbem i znów spojrzało się wprost na mnie. To było ostatnie co zapamiętałem z tej nocy… Zemdlałem.

Rozdział 4- Nowa rodzina

Świadomość odzyskałem w najdziwniejszym pomieszczeniu jakie dotąd widziałem… Byłem niemal przerażony chłodem, metalowym wystrojem, dziwnymi pulsującymi światłami i ludźmi kręcącymi się wokoło. Zauważył to jeden z nich, posturny ubrany w kolorowe szaty mające w sobie purpurę, pomarańcz i parę innych… Twarz sędziwego wieku i spokojny głos nie zdradzający uczuć. Pamiętam wszystko co mówił choć nie rozumiałem… Powiedział że jest oficerem medycznym w jednym z bunkrów Bractwa Stali, potem coś o mojej nodze… i że za dwa dni będę w stanie poddać się szkoleniu. Nie wiedziałem o co chodzi..?! Gdzie jestem, co to za miejsce i o jakie szkolenie mu chodzi! Chciałem wyjść! Wstałem. Z bólem przeszedłem parę kroków ale złapali mnie… i z powrotem położyli na prycz.
Dni mijały długo. Ciągnęły się w nieskończoność choć to tylko dwa dni… Coraz bardziej przyzwyczajałem się do tego miejsca… i ludzi choć z nikim praktycznie nie rozmawiałem. Kręcili się we wszystkie strony… w niewiadomym kierunku. Najgorsze były noce… W ciąż te słowa… i całe moje życie przewijające się w świadomości. Te wspomnienia i ból. Twarze.
Noga goiła się w zaskakującym tempie. I nadszedł ten dzień. Dzień szkolenia…

Uderza fala gorąca i bólu. Obolałe źrenice kurczą się od nadmiaru nikłego zielonego światła wypełniającego pomieszczenie.
Nie mogę już polegać na wzroku jak za dawnych lat… Za mgłą rysują się niewyraźne kontury pomieszczenia, falują i rozpływają się.
Ostatkiem sił przewracam się na prawy bok by przyjrzeć się czemuś… Wyostrzam wzrok… próbuje… lecz ból jest silniejszy od mojej woli. Poddaje się. Nie walczę. Nie chce walczyć.
„To jest już za nami, to już nie wróci, wszystko będzie dobrze, jesteśmy razem…”

Rozdział 5- Zapomnieć o bólu…

Szkolenie… Ciężki trening fizyczny i psychiczny. Nie było czasu na błędy. Na jakiekolwiek wahanie czy cień zwątpienia… Sierżant trzymał nas ostro. Czasem nawet za ostro… nie rozumieliśmy czasem jego decyzji, ale szanowaliśmy je. Było nas niewielu choć byli też inni. Nas pięciu, czyli cała moja „drużyna” na szkoleniu zawsze dostawała najgorsze baty… Nikt inny (inne drużyny) tak ciężko nie pracował. Co wieczór zasypialiśmy z ciężkim bólem mięśni… czasem nawet licznymi ranami które sami musieliśmy sobie leczyć. Nikt nie wysyłał nas do sekcji medycznej. Mogliśmy liczyć tylko na siebie. Nie było czasu na pytania…
Nie wiedziałem dokładnie gdzie jestem… po co mnie szkolono, dla jakiej sprawy? Od innych towarzyszy szkolenia dowiedziałem się tylko że przyszli tu dobrowolnie… chcąc służyć Bractwu Stali. Mówili że Bractwo Stali jest organizacją wojskową mająca na celu sprowadzić porządek na Wielkiej Pustyni… pozostałości po armii z przed Wielkiej Wojny… Nie rozumiałem. Nie przybyłem tu z własnej woli… Nie zgłosiłem się na żadne szkolenie!
Nie miałem dokąd pójść… Nie protestowałem.
Na szkoleniu tworzyliśmy jeden oddział. Doskonale się rozumieliśmy i znaliśmy się na tyle dobrze, aby wiedzieć do czego jesteśmy zdolni i jakie są nasze słabości. Po jedenastu miesiącach byliśmy jeszcze lepsi i jeszcze bardziej wytrzymali. Nauczona nas nie zwracać uwagi na ból. Nigdy się nie poddawać. Zapomnieliśmy kim byliśmy przedtem…
Nie zapomnieliśmy. Nie ja.
Im było ciężej tym bardziej pamiętałem… Tym częściej słyszałem słowa… Tak wyraźnie jakby to było wczoraj… Widziałem twarze… Słyszałem głosy!

„To jest już za nami, to już nie wróci, wszystko będzie dobrze, jesteśmy razem…”

Te słowa pomagały mi przetrwać. Były silniejsze od bólu, wątpliwości, zrezygnowania. Wiedziałem czego chce i jaki jest mój cel. Przejść szkolenie i uciec jak najdalej od tego miejsca! Odnaleźć spaloną wioskę, odnaleźć miejsce w którym znaleźli mnie kupcy… Pamiętam je gdyż było na szlaku handlowym który dobrze poznałem… Znaleźć dom… Tamten dom. I dowiedzieć co się stało. Dorwać winnych… i rozprawić się z nimi. Szkolenie mi w tym pomoże, tylko to mnie już trzymało… To i widok jej padającej na skałę… i jego wraz po niej… Nie byłem pewien czy to widziałem… Czy to po prostu środki halucynogenne które zawierały sie niemal w każdym uzdrawiającym proszku Tribes… Nie było różnicy. Uwierzyłem że tak było. Wmówiłem to sobie..? Nie było różnicy… Nie było.

Rozdział 6- Godzina prawdy

Z dniem ukończenia szkolenia byłem wezwany do sierżanta. Wiedziałem że zaraz po tym, zanim jeszcze wywiozą nas na pierwszą misję, ucieknę. Zabiorę przydzielone mi zapasy na misje, broń, amunicje i zrobię to co musi być zrobione…
Zostałem mianowany dowódcą drużyny…

Autor: SirCalleb

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.