Wasteland Story

Pierwsze promienie słońca zaczynały oświetlać dno kanionu, kiedy grupa kupców dotarła do mostu prowadzącego nad skalistym kanionem do wioski dzikusów. Pod okiem strażników kilku tragarzy zaczęło rozpakowywać niesione przez siebie pakunki, podczas gdy otyły mężczyzna będący najwyraźniej przywódcą całej grupy przeprawiał się przez most ze swoją „gwardią przyboczną”. Stojący po drugiej stronie mostu dzikus mocniej zacisnął dłoń na włóczni widząc zbliżających się ludzi.

– Stać! Czego tu chcecie! – krzyknął tribal.

– Jestem Vic, kupiec z Klamath – zaczął gruby – przyjechaliśmy handlować zgodnie z życzeniem starszyzny.

– Dobra, wchodźcie! – powiedział tubylec usuwając się im z drogi. Vic dał znak pozostałym po drugiej stronie mostu i nie czekając na nich ruszył w stronę głównego skupiska namiotów. Przed studnią czekała na niego stara kobieta. Spod kaptura widać było bielmo zakrywające jedną z jej źrenic. Kupiec podszedł do niej.

– Witaj dostojna! Przybyliśmy zgodnie z twoją wolą – powiedział wskazując na swoich towarzyszy. Kobieta nieznacznie kiwnęła głową i z okolicznych namiotów wyszli ludzie pokazując przybyszom miejsce przygotowane do rozłożenie towarów. Vic podszedł do nadzorującego rozładunek strażnika odzianego w czarne skórzane ubranie – Pilnuj żeby nie było żadnych kłopotów, a ja pójdę wcisnąć tym tribalom tą flaszkę – wydobył z kieszeni niebieską, metalową menażkę z 13-stką wygrawerowaną na przedzie – To plemię czci wszystko co ma związek z 13-stką – dodał ze śmiechem. – Wrócę za godzinę – powiedział i chciał odejść, ale tamten powstrzymał go.

– Szefie, czy nie można by handlować tak po prostu, bez tych wszystkich pieprzonych uprzejmości i innych pierdół? Mnie to już wpie#$%&a. Nie można po ludzku? Po prostu wchodzimy, kładziemy co mamy, sprzedajemy i … – chciał dokończyć, ale grubas mu przerwał.

– Jeśli sprawisz, że żebrak poczuję się jak władca świata, to odda ci swoją ostatnią działkę Jetu. – powiedział do zdziwionego towarzysza. – Wiem, że bez strat moglibyśmy wystrzelać wszystkie te cioty, ale kiedy poczują się ważni to łatwiej nimi kierować, rozumiesz? – Strażnik kiwnął głową i patrzył jak Vic wchodzi do namiotu starszyzny. – Ben, pilnuj wszystkiego – powiedział do stojącego nieopodal 20-latka, a sam poszedł rozejrzeć się po wiosce. Nie był tu już od dwóch miesięcy i rzuciły mu się w oczy dziwne rysunki na piasku za wioską. Był tam wyrysowany dziwny kształt podobny do koła zębatego z 13-stką w środku. Kiedy je oglądał zauważył stojącego boku przy zagrodzie brahminów dzikusa bawiącego się z zadbanym czarnym wilczurem. W głowie strażnika zaczęła świtać pewna myśl. Podszedł do mężczyzny i zapytał.

– Co znaczą te rysunki na piachu? – Tribal wytarł dłonie o spodnie i wstał – Tutaj przed tygodniem wyznaczono Wybrańca, on osłoni naszą wioskę przed duchami śmierci i zniszczenia! Ja jestem kuzynem Wybranego! – powiedział z dumą i popatrzył na przybysza.

– A gdzie jest teraz ten, Wybrany? – Spytał strażnik.

– Przeżywa tydzień postu i oczyszczenia pod okiem naszego czarownika, potężnego Hakunina! – ostatnie słowa dzikus prawie wykrzyczał.

– Nazywam się Chris, a ty?

– Nagor – odpowiedział zdziwiony pytaniem tribal, do tej pory żaden obcy nie chciał nic o nim wiedzieć. Większość chciało go tylko wykorzystać.

– Masz pięknego psa, jak się wabi? – Spytał Chris.

– Smoke – Nagor popatrzył podejrzliwie, ale po chwili na jego twarzy zagościł uśmiech. – Musisz mieć bardzo ciekawe życie. – zwrócił się do rozmówcy – No, wiesz: przygody, podróże po pustkowiach, ochrona karawany. Ja od dziecka nie wychodziłem poza kanion. Strażnik uśmiechnął się widząc, że wszystko układa się zgodnie z jego zamysłem: namówić Nagora do podróży, a potem sprzedać go w Den Metzgerowi i jego kumplom. Za takiego dzikusa mógłby dostać tyle, że wystarczyłoby na kąpiel, panienkę i kilka stimpaków.

– Masz rację – zaczął – takie życie jest wspaniałe, przeżyłem wiele niezwykłych przygód. Opowiedziałbym ci je, ale nie mam czasu. – W oczach Nagora zgasł ogień, który zapalił się po poprzednich słowach Chrisa. – Ale gdybyś pojechał z nami mógłbyś sam przeżyć takie przygody.

– Naprawdę, mógłbym? – podniecenie Nagora udzieliło się też jego psu, który zaczął gorączkowa przyglądać się rozmawiającym – Razem ze Smoke’iem?

– Pewnie. Słuchaj ruszamy za godzinę, jeśli się zdecydujesz, wiesz gdzie mnie szukać. – To mówiąc Chris odwrócił się i podszedł do kupujących dzikusów uśmiechając się pod nosem.

Z pogardą patrzył na nich jak dają sobie wciskać najgorszy szmelc na który nawet nie popatrzyłby ktoś z miasta, a w zamian dają cenne skóry gecków. Po chwili wrócił Vic i zaczęli przygotowywać się do drogi. Byli już prawie gotowi i Chris myślał już, że nic nie będzie ze sprzedaży dzikusa, kiedy usłyszał szczekanie, a po chwili zobaczył biegnących: Smoke’a i Nagora. Uśmiechnął się do nadbiegającego tribala, zamienił z nim kilka słów i podał mu kilka paczek. Nagor nie był zachwycony dodatkowym obciążeniem, ale nie protestował, za bardzo cieszył się z podróży żeby narzekać z powodu pewnej niewygody. Szli kilka dni, które tribal spędził słuchając opowiadań Chrisa. 3 dnia od wyruszenia z Arroyo towarzysze podróży rozprawiali o niebezpieczeństwach na pustkowiach, kiedy zostali zaatakowani przez łowców niewolników. Kupcy zaraz poznali ich po tatuażach na czołach. Nagor chciał wyskoczyć na nich z włócznią, ale Chris sklął go i kazał paść na ziemię. Bandytów było zaledwie 5, ale byli lepiej uzbrojeni i znali teren, więc po chwili 2 strażników i tragarze zostali przerobionych na karmę dla gecków. Chris, Nagor i Smoke ukryli się za leżącym niedaleko od nich kamieniem. Strażnik kazał towarzyszom leżeć za głazem. Tribal położył się i przytrzymał psa za obrożę. Chris kucnął i przygotował swoje 2 wierne Uzi. W chwilę później zobaczył bandytę odwróconego do siebie plecami, chcącego najwyraźniej zajść o tyłu Vica, który bronił się shotgunem. Strażnik starannie wycelował i po chwili potylica łowcy była tylko wspomnieniem. Vic zauważył to i uśmiechnął się. Walka trwała. W krótkim czasie Vic i ukryci za kamieniem towarzysze zostali sami na placu boju, podczas gdy do łowców przybiegło jeszcze 4 kompanów . Nagor zauważył kępkę drzew kilkaset metrów od ich pozycji i pokazał je Chrisowi, który posłał dwóch nacierających wrogów do krainy wiecznych łowów.

– Szefie! – krzyknął strażnik. – rzucę granat i chodu do lasu!

– Dobra! – odkrzyknął tamten.

Po chwili ładunek eksplodował i wszyscy rzucili się do ucieczki. Pierwszy dopadł drzew Smoke, potem Nagor i Chris, który co chwilę odwracał się i strzelał do bandytów. Vic biegł z całych sił, jednak jego tusza nie pomagała mu w ucieczce. W pewnej chwili potknął się i przewrócił. Widząc to będący kilka metrów od lasku Chris rzucił mu się na pomoc, ale w tej samej chwili poczuł ból przeszywający ramię. Upadł i widząc, że nie pomoże szefowi zaczął czołgać się w stronę drzew. Dzikus podbiegł i zaczął ciągnąć towarzysza, nawet Smoke wczepił się zębami w kurtkę strażnika by pomóc swemu panu. Chris miał nadzieję, że łowcy nie zabiją Vica, ale zaciągną do swojej meliny i będą chcieli sprzedać. Los dał mu więcej szczęścia niż się spodziewał. Handlarze niewolników zadowolili się kupcem i nie szukali pozostałych ocalałych. Chris przez chwilę patrzył jak odchodzą ciągnąc ze sobą związanego grubasa. W kilka sekund potem zemdlał.

Kiedy się obudził zobaczył Nagora i Smoke’a siedzących przy ognisku i zajadających małe, pieczone iguany. Tribal zauważył przebudzenie towarzysza. Podał mu butelkę z wodą i upieczoną przy ognisku jaszczurkę.

– Oczyściłem ranę i założyłem ci opatrunek. – powiedział dzikus pomagając mu usiąść i wskazując na zabandażowane ramię. – Nasz czarownik mnie tego nauczył.

– Dzięki. – odpowiedział tamten. – Jak długo spałem?

– Dwa dni. Gorączkowałeś i majaczyłeś, ale teraz już wszystko jest w porządku. – Tribal pogłaskał psa, który przyjaźnie polizał dłoń Chrisa. Najemnik poklepał go z wdzięcznością po łbie. W sercu tego zahartowanego człowieka zaczęła powstawać głęboka pogarda dla jego wcześniejszych planów sprzedania Nagora. Nikt nigdy nie pomógł mu ot tak, z dobrego serca. W tym surowym świecie litość i chęć bezinteresownej pomocy była uznawana za słabość. Ktoś inny okradł by go i zostawił na pewną śmierć w męczarniach tylko po to, żeby nie marnować amunicji. Nagor był inny. Wychowany z dala od chłodu świata był uczony niesienia pomocy współplemieńcom.

– Nagor… – zaczął Chris – Ja namówiłem cię do tej podróży, bo chciałem cię sprzedać handlarzom niewolników, takich jak ci, którzy nas napadli. Nie będę miał ci za złe, jeśli mnie tu zostawisz, ale proszę cię, wybacz mi. Zostańmy jeśli nie przyjaciółmi to wspólnikami i zemścijmy się na łowcach za wszystko. Potem każdy z nas poszedłby swoją drogą, co ty na to? – Najemnik skończył i popatrzył na towarzysza. Nagor siedział zasępiony i przez dłuższą chwilę nic nie odpowiadał. Chris zaczął już tracić nadzieję kiedy tribal opowiedział.

– Życie za życie. Ty ochroniłeś mnie i Smoke’a przed bandytami, ja cię wyleczyłem. – Nagor przystanął, jakby zastanawiał się nad następnymi słowami. – Jednak byłeś wobec mnie szczery, a mogłeś nic nie powiedzieć i zrobić tak jak planowałeś. Nasz czarownik Hakunin przepowiedział mi, że spotkam na swej drodze ducha pustyni, który zmieni moje życie i ofiaruje mi przyjaźń. Wierzę, żę ty nim jesteś. Poza tym, Smoke cię polubił, a on wyczuwa złych ludzi. Zostańmy przyjaciółmi, na zawsze, nie tylko na czas naszej zemsty. – dzikus wyciągnął rękę w stronę najemnika, a ten uścisnął ją z wdzięcznością.

– Dziękuję ci, przyjacielu! – odrzekł akcentując ostanie słowo. Chwilę patrzyli sobie w oczy czując, że ta chwila zmieni całe ich dotychczasowe życie. Ich powagę przerwało radosne szczekanie Smoke’a, który zrozumiał, że stało się coś bardzo ważnego i coś bardzo radosnego.


Kilka dni później trzej przyjaciele wyruszali w poszukiwaniu bazy handlarzy niewolników wiedząc, że każdy z nich może liczyć na pozostałych.


Podczas ataku handlarzy niewolników Chris został ranny. Mimo, że Nagor opatrzył ranę i najemnik mógł chodzić to jednak wędrówka męczyła go i trzeba było robić częste postoje. Podczas takich postojów Smoke zapewniał kompanii pożywienie polując i przynosząc swemu panu iguany, a czasami nawet małe gecki. Chris chcąc nauczyć Nagora posługiwać się bronią podarował mu pistolet 9mm. Tribal z początku bał się huku i ognia jaki wypluwała z siebie broń, ale kiedy odkrył jaką przewagę ma pistolet nad jego drewnianą włócznią zaczął z chęcią ćwiczyć pod okiem Chrisa. Mimo, że mieli mało amunicji strażnik nie miał nic przeciwko częstym ćwiczeniom. Wiedział, że w walce bardziej liczy się kilka celnych trafień niż wywalanie kolejnych magazynków w powietrze. „Nie wygrywa ten, kto pierwszy strzeli, ale ten kto pierwszy trafi” – często powtarzał dzikusowi. Do Klamath musieli iść tydzień i przez ten czas Nagor zrobił spore postępy, bo mimo, że niezbyt wiele wiedział o świecie „cywilizowanych” ludzi był bystry. Kiedy w końcu dotarli miejsce Chris poprowadził przyjaciół do małego budynku na skraju miasta.

– Tu mieszkał Vic. – powiedział próbując otworzyć drzwi. Kiedy metody tradycyjne zawiodły otworzył drzwi jednym kopnięciem podkutego buta. Kiedy weszli do środka zamknął drzwi i wszedł do drugiego pokoju gdzie położył się na łóżku. – Odpocznijcie. – powiedział. Wszyscy byli zmęczeni.

Nagor rzucił w kąt plecak Chrisa, który niósł z powodu osłabienia kompana, usiadł pod ścianą i zaczął czyścić swoją 9 milimetrówkę kawałkiem znalezionej obok szmaty. Smoke położył mu głowę na kolanach i w chwilę potem zasnął. Najemnik obudził się pierwszy. Zapach krwi zwabił małego szczura, który właśnie obwąchiwał jego ranę. Chris szybkim ruchem złapał gryzonia i ściskając placem wskazującym i kciukiem szyję szkodnika zmiażdżył mu kark. Leżał chwilę, jak gdyby zastanawiał się co zrobić ze swoją „zdobyczą”. Gwizdnął tak jak to robił tribal kiedy chciał przywołać Smoke’a. Pies poruszył uszami i podniósł łeb. Kiedy zobaczył szczura, którego Chris trzymał w dłoni zbliżył się ostrożnie do łóżka. Nie czuł do leżącego niechęci, ale nie zaufał jeszcze temu stworzeniu o dziwnej czarnej skórze z którym podróżował jego pan. Głód jednak wziął górę nad ostrożnością i pies podszedł do najemnika. Widząc to Chris rzucił mu ciało gryzonia, a pies złapał je w locie i z wdzięcznością w ślepiach zaczął zjadać zwłoki szkodnika. W chwilę później obudził się Nagor.

– Jak się czujesz? – spytał podchodząc do łóżka.

– Jak to mówią w San Francisco : Yako-tako. – powiedział najemnik z uśmiechem. Dzikus obejrzał ranę.

– Już się prawie zagoiła. – mruknął – Myślę, że nie będzie ci już utrudniała marszu.

– To dobrze – odrzekł kompan – trzeba skombinować jakieś żarło. Otwórz lodówkę, Vic zawsze ma tam coś niecoś.

– A co to jest ta… No, lodówka? – zdziwił się tribal.

– To ta biała szafa. Eee… Wiesz co to jest szafa, prawda?

– Nie jestem aż takim prymitywem. – powiedział Nagor z wyrzutem. Otworzył lodówkę i wyjął z niej kilka przyrządzonych szczurów, butelka gorzałki i kilka szklanek. – To wasza woda ognista? Zawsze chciałem jej spróbować. – Nagor położył na szafce stojącej przy łóżku rzeczy z lodówki. Otworzył butelkę, pamiętając jak robili to strażnicy kupców, którzy przybywali do wioski. Nalał trochę do dwóch szklanek, które przyniósł z lodówki i oblizawszy wargi wypił całą zawartość swojej szklanki. Przez cały ten czas Chris przyglądał mu się z rozbawieniem. Jego głośny śmiech był jedynym i chyba najwłaściwszym komentarzem do tego co miało miejsce później. Nagor głośno zakaszlał i zrobił przy tym taką minę, że położyłby ze śmiechu stado DeathClawów. Potem złapał się za gardło i splunął z obrzydzeniem.

– Tak samo czułem się, kiedy w dzieciństwie użarł mnie geck. Jak wy możecie to pić?!

– Sam nie wiem. – odpowiedział najemnik i spokojnie wypił swoją porcję. – Smakuje jak rzygowiny DeathClawa, ale nie jakoś nikt oprócz ciebie dotąd nie narzekał.

– A co to jest? – zapytał podnosząc z podłogi mocno sfatygowaną książkę.

– To jest książka. W niej są zapisane różne rzeczy, ale mało kto to teraz czyta. – powiedział Chris przeglądając książkę, która była chyba jakąś książką naukową. Tytuł głosił „Czy grozi nam wojna atomowa? Zapis dyskusji przeprowadzonej podczas zebrania Światowego Stowarzyszenia ds. Wykorzystania Energii Atomowej”.

– Zapisane? Czyta? – tribal nie rozumiał tych nowych dla niego słów.

– No tak, ty tego nie wiesz. – powiedział najemnik. – Pisanie to coś dzięki czemu możemy rysować słowa i później ktoś kto widzi pismo i potrafi je przeczytać rozumie co chcieliśmy powiedzieć.

– Mógłbyś mnie tego nauczyć? – spytał Nagor zaciekawiony objaśnieniami przyjaciela.

– Cóż… Jasne. Mamy prowiant jaki Vic tutaj zabunkrował więc możemy poczekać aż w pełni odzyskam siły i przez ten czas mogę cię pouczyć. – odrzekł Chris.

Kilka następnych dni spędzili w domu Vica. Chris nie tylko uczył kompana czytać i pisać, ale także opowiadał o świecie zewnętrznym i o regułach nim rządzących.

– Pamiętaj kiedy spotkasz handlarza niewolników, zabij beż litości, bo inaczej spotka cię to samo albo niewola.

– Czemu tak bardzo nienawidzisz handlarzy? – zapytał Nagor widząc z jaką nienawiścią Chris wypowiada te słowa. Najemnik popatrzył na przyjaciela ze smutkiem.

– Kiedy miałem 13 lat, jechałem w karawanie z Broken Hills do NCR razem z moją matką. Napadli na nas handlarze, a moja matka zginęła od kuli jednego z nich. Mnie jakimś cudem udało się uciec. Byłem ledwo żywy kiedy znalazł mnie patrol rangersów z NCR, doprowadził do miasta i oddał rodzinie. Wtedy przysiągłem, że każdy Handlarz jakiego spotkam będzie umierał boleśnie i powoli. – kiedy to mówił jego ręka powędrowała do kabury i pogładziła broń. – Ale, nieważne. – powiedział wstając i pakując plecak. – Chodźmy do miasta, może się czegoś ciekawego dowiemy. – wstał i wyszedł z domu. To samo zrobił tribal ze swoim psem.

Kiedy wyszli oślepiło ich słońce. W końcu od kilku dni wychodzili tylko „za potrzebą”. Ruszyli w dół ulicy przy której stał dom Vica. Nagor zauważył, że ktoś napisał na ścianie budynku „Traders Street”. Skręcili w lewo na skrzyżowaniu i weszli do budynku przed którym siedział na krawężniku mięśniak o tępym spojrzeniu. A może po prostu wczoraj strzelił sobie o pół litra za dużo? Kiedy weszli do pomieszczenia które wyglądało na jakiś bar, siedzący przy stołach mieszkańcy Klamath spojrzeli na nich z zaciekawieniem. W końcu rzadko się zdarza żeby do takiej dziury przybył ktoś z zewnątrz. Chris podszedł do kobiety stojącej za ladą.

– Szukam Smileya, łowcy gecków.

– Przykro mi, nie wiedziałam go od kilku dni. – kobieta popatrzyła na przybysza ze smutkiem. – Martwię się o niego. Mówił, że znalazł gniazdo z którego pochodzą wszystkie lokalne gecki. Miało go nie być najwyżej 4 dni, a nie wraca już tydzień. Skoro też go szukasz…. – popatrzyła na najemnika z nieufnością. – Jeśli powiem ci gdzie poszedł to czy sprowadzisz go z powrotem ? Chris pomyślał chwilę. Odnalezienie Smileya było dla niego ważne, ale czy na tyle żeby zapuszczać się do gniazda gecków?

– Dobrze, zgadzam się.

– Pójdziesz sam ? – spytała rozmówczyni.

– Jeszcze nie wiem. Kiedy wszystko ustalę, wrócę do pani. – Usiadł przy stole stojącym przy oknie. Obok usiadł Nagor, a Smoke położył się pod stołem. Miał już zacząć rozmowę, kiedy do lokalu wszedł mężczyzna odziany w niebieski strój. Nagor wstał i podszedł do przybysza.

– Kuzynie, czy to ty? – nie mógł uwierzyć dzikus, dla którego to, że spotkał w swego krewnego poza wioską było czymś niezwykłym. Podali sobie dłonie i Nagor zaprowadził Wybrańca do stolika. – To mój kuzyn, Wybraniec! – powiedział z dumą, kiedy przedstawiał przybysza przyjacielowi.

– Chris.

– Mingan.

Kiedy wymienili uprzejmości usiedli przy stoliku. Smoke łasił się do Mingana, ciesząc się ze spotkania. Wybraniec opowiedział im jak wyglądała Świątynia Prób, a oni co stało się podczas podróży z Arroyo. Chris zaproponował nowemu udział w misji ratunkowej. Mingan zgodził się, ale wskazał na stojącego w kącie dzikusa.

– To Sulik, może nam się przydać, ale ta jędza za ladą chce za niego trochę grosza, a mi trochę brakuje. – W końcu zgodzili się złożyć na rzecz wolności Sulika.

– My i ja dziękujemy wam. Dziadek Kostka mówi, że z wami znajdziemy siostrę. – dzikus usiadł przy stole i patrzył na nowych towarzyszy.

Właścicielka lokalu podeszła do nich niosąc drewnianą skrzynkę.

– Smiley mówił, że to miejsce jest pełne jakiegoś radioaktywnego świństwa. – powiedziała kładąc wyciągnięte ze skrzynki pastylki rad-x i kilka par gumowych butów. – Przed wejściem zażyjcie te rad-x’y, a nie napromieniuje was kiedy tam będziecie. Smiley mówił też, że jest tam jest jakiś parzący szlam. Załóżcie te buty dla ochrony i proszę… odnajdźcie go… – wybiegła do drugiego pokoju i zebrani usłyszeli jej szloch.


– Jesteśmy na miejscu – stwierdził Chris patrząc to na ekran swojego pip-boy’a, to na wylot jaskini przed nimi. – Zażyjcie rad-x.

– A Smoke? – spytał Nagor.

– Nie możemy go wziąć. Musimy oszczędzać chemię, a poza tym poparzyłby się w tym szlamie o którym mówiła Ardin.

– My i ja możemy odprawić czary ochronne nad psem – zaofiarował się Sulik.

– To zależy od Nagora, to jego pies. – mruknął Mingan. Nagor chwilę zastanawiał się, a potem lekko skinął głową. Dzikus z rozczepieniem osobowości rozpoczął swoje rytuały, a zdziwiony pies powarkiwał z rzadka. W końcu drużyna ruszyła w mrok jaskini. Tresura jaką poddał psa Nagor jeszcze w Arroyo przydała się i Smoke bez sprzeciwu, ale i bez chęci został przed grotą.

Kiedy weszli do środka zobaczyli jakiś szkielet i rozległe kałuże zielone, świecącego szlamu. Dalej widać było kilka gecków.

– One chyba kąpią się w tym ścierwie – pomyślał na głos najemnik. – Przygotujcie broń.

Sulik zdjął z pleców ciężki młot bojowy, Mingan zważył w rękach włócznię, a Nagor przeładował 9- milimetrówkę, którą otrzymał od towarzysza. „Słodko, będę walczył razem z tribalami”, pomyślał Chris wyciągając swoje Uzi z kabur.

– Czekajcie aż do nas dobiegną. Jeśli ich przedtem nie wystrzelamy to załatwimy je z bliska – skończył i zaczął mierzyć do najbliższego gada.

– Chris, ja dużo ćwiczyłem, ale chce się sprawdzić w prawdziwej walce. Pozwól mi spróbować. Jeśli nie trafię, to ty zdążysz jeszcze je wystrzelać. Nic nam się nie stanie. – Chris wiedział, że jego przyjaciel chce sam sobie udowodnić, że nie jest zacofanym dzikusem, nawet przez to, że będzie potrafił dobrze walczyć.

– Dobra! – uśmiechną się najemnik – pierwszego rozwal dla Smoke’a!.

Tribal uśmiechnął się i podniósł broń do strzału. Pozostali skupili się na przeciwnikach. Nagor mierzył chwilę, która wydawała mu się wiecznością. Strzelił. Przez moment w jaskini zapanowała cisza, nawet jaszczurki przystanęły. W chwilę później do kałuży bulgocącego szlamu zwalił się jeden z gadów. Korzystając z szoku pozostałych Chris i Nagor zdjęli jeszcze po jednym. W końcu jaszczury ocknęły się z oszołomienia i ruszyły na agresorów. 3 gecki biegły prosto na strzelających. Chris zdjął 2 z nich kilkoma celnymi strzałami. Kiedy miał wysłać 3 do krainy wiecznego babrania się w szlamie, poślizgnął się i upadł. Wtedy zza ściany wypadły jeszcze 2 bestie i rzuciły się na leżącego. Pierwszego z nich w locie przyszpiliła do ściany pieczary włócznia ciśnięta przez Mingana. Drugi z nich zmienił cel i najwyraźniej chciał odgryźć Sulikowi nogi. Tribal szybkim ruchem młota zmiażdżył mu czaszkę. Mózg gada rozbryzną się dokoła poprzedzony odgłosem kruszonych kości.

– Mógłbyś bardziej uważać! – wrzasnął Mingan ścierając gadzinę z twarzy.

– I popatrz: jakimi to drogami chodzi myśl gecza – zażartował Chris podnosząc się z podłoża. Nagle zobaczył szarżującego na niego. Zaczął już w duchu zastanawiać się czy Nagor zakopie jego zwłoki na jego cmentarzu rodzinnym w NCR, tak jak mu to obiecał podczas pobytu w chacie Vica. Wtedy z boku wyskoczył Nagor i potężnym kopniakiem w żuchwę rzucił go na ścianę, gdzie Sulik skrócił jego cierpienia.

– Dzięki, Nagor – powiedział uratowany i z wdzięcznością uścisnął wybawcy dłoń.

– Dobra – Mingan wyciągnął włócznię ze ściany – Idziemy dalej. Ruszyli dalej. Po prawej zauważyli drzwi. Mingan przeszukał pomieszczenie za nimi ale znalazł tylko kolejną parę kaloszy i kilka rad-x’ów. W końcu jaskini znaleźli prowadzącą w dół drabinkę.

– Trzymajcie mnie – powiedział Chris kładąc się na ziemi, a kiedy złapali go za nogi wsunął się lekko głową w dół w otwór w którym zamontowana była drabinka. – Widzę 2 gecki. Kropnę je to zleci się reszta i wystrzelam je. – nie słysząc sprzeciwu wyciągnął broń i zabił dwie jaszczurki strzałami w oczy. Kiedy przybiegły inne zwabione hałasem potraktował je tak samo. – Dobra, czysto! – krzyknął nie słysząc niczego podejrzanego. Jeden po drugim zeszli na dół. Czujnie szli korytarzem na końcu którego zobaczyli jakąś metalową zabudowę. Spod jednych z drzwi wybiegł na nich geck, ale krótka seria ostudziła jego zapał. Podeszli do pierwszych z drzwi. Chris bez słowa wcisnął czarny guzik w panelu na ścianie i drzwi otworzyły się. W środku, pod ścianą leżał Smiley.

– Masz, połknij to – powiedział najemnik podając mu rad-x’a i wyciągając manierkę z wodą. – Chodź, zabieramy cię do Klamath – wiedział, że musi się spieszyć bo traper był wyczerpany i mógł szybko odejść, ale jego uwagę przykuwały dziwne drzwi naprzeciwko i generatory. „Tam musi coś być” pomyślał, postanowił, że kiedyś tu wróci. Musi tu wrócić.

Droga powrotna poszła im szybciej, bo nie zatrzymywali się na odpoczynek, żeby jak najszybciej dotrzeć do Klamath.

Wnieśli trapera do lokalu Brucknerów i położyli w pokoju Ardin. Kobieta szybko zajęła się rannym Smileyem. Widząc z jakim to robi oddaniem, Chris wiedział, że będzie jeszcze miał okazję porozmawiać z traperem.


Nad Pustkowiem zaczynało świtać. Gecki wypełzały ze swoich nor chcąc rozgrzać się na porannym słońcu. Gdzieniegdzie można było zobaczyć korzystające z apatii drapieżców szczury, przemykające w kierunku swoich legowisk po nocnym polowaniu.

W domu Bucknerów słychać było jedynie miarowe oddechy śpiących ludzi. Przy łóżku Smiely’a siedziała Ardin. W jej zmęczonych oczach można było zobaczyć miłość i troskę, uczucia jakich najbardziej potrzebował odradzający się świat. Kobieta wstała, poprawiła stary zużyty koc pod którym leżał traper i wyszła. Udała się do pomieszczenie które dziś można by od biedy nazwać kuchnią i zaczęła przygotowywać posiłek. Ludzie w postnuklearnej Ameryce nie mieli wielkiego wyboru jeśli chodziło o jedzenie. Jeżeli w ogóle mieli coś do jedzenia to było zazwyczaj pieczone mięso gecków, szczurów albo iguan, rzadziej brahminów. One były zbyt cenne. Zjadano tylko stare, niezdolne do rozrodu albo nie dające mleka sztuki. Żebracy nie mający dość pieniędzy czy umiejętności żeby zdobyć mięso musieli zadowalać się korzonkami rosnącymi płytko pod ziemią lub jajami gecków które czasami udawało się im wykraść z gniazd (choć o wiele częściej to oni stawali się jedzeniem, którego szukali, z racji tego, że gecki starannie chronią swoje tereny lęgowe). Bucknerowie byli jednymi z najzamożniejszych mieszkańców Klamath więc mogli pozwolić sobie na luksus jakim były placki kukurydziane. Kukurydza była jedną z niewielu roślin uprawnych, które przetrwały Wielką Wojnę.

Ardin była zdolną kucharką, więc przygotowanie posiłku zajęło jej tylko kilka minut. Ułożyła coś na kształt kanapek (zrobionych z placków kukurydzianych z mięsem) na tacy, wzięła dzbanek wody i poszła do pokoju, gdzie odpoczywała ekipa ratunkowa. Kiedy weszła do pokoju Chris czyścił swoje Uzi, Mingan wchodził do pokoju przez okno po zaspokojeniu swojej potrzeby, Nagor czyścił futro psa szczotką zrobioną z żuchwy gecka o naostrzonych krzemieniem zębami, a ostatni z tribali siedział w kącie mrucząc coś do swojego młota bojowego.

– Przyniosłam wam śniadanie – powiedziała gospodyni stawiając na szafce dzbanek i tacę – Smacznego – zamknęła za sobą drzwi i odeszła do trapera. Towarzysze zjedli wszystko do okruszka, popili wodą (i nie tylko). Każdy zostawił trochę mięsa ze swojej porcji dla Smoke’a, który teraz oblizywał się i patrzył na kompanów swego pana z wdzięcznością. Po posiłku poszli do pokoju w którym mieścił się bar i zamówili 4 nuka-cole.

– Na koszt firmy – powiedziała Maida stawiając butelki na stoliku. Każdy otworzył butelkę na swój sposób (Sulik przy pomocy kości którą miał w nosie) i zaczęli rozmowę pociągając od czasu do czasu.

– Gdzie teraz pójdziecie? – zapytał Chris Sulika i Mingana.

– My i ja pójdziemy z tobą – odpowiedział tribal i poprawił kość w nosie.

– Ja muszę odnaleźć G.E.C.K.’a. ale nie wiem dokładnie dokąd pójść – zaczął smętnie wybraniec, ale po chwili uśmiechnął się – A może pójdziecie ze mną? Moja misja będzie długa i niebezpieczna, a z takimi znakomitymi wojownikami jak wy na pewno pokonam przeciwności. Kiedy uratuję Arroyo będziecie mogli wziąć wszystko co zdobędziemy podczas podróży. – skończył i popatrzył na innych. Nastała cisza. Towarzysze spoglądali po sobie w zamyśleniu.

– Ja pójdę jeśli pójdzie Nagor – zaczął Chris, a pan Smoke’a kiwnął twierdząco głową.

– Sulik też pójdzie – mruknął dzikus. Mingan uśmiechnął się.

– Ale musimy ustalić parę rzeczy – powiedział Chris odstawiając pustą butelkę. – Po pierwsze ktoś musi dowodzić jeśli ta wyprawa ma przebiegać sprawnie. Po drugie musimy ustalić jak będą podejmowane decyzje dotyczące całej grupy. Narada trwała kwadrans. Ustalono, że przywódcą będzie Christopher, jako najbardziej doświadczony, a w ważnych sprawach będą głosować. Ustalili, też że pójdą do Den ze względu na wiadomości o handlarzach niewolników tam mieszkających.

– Dobra – rzucił przywódca wstając – za godzinę wyruszamy, macie czas na zwiedzanie i inne rzeczy. Tylko się nie urżnijcie bo nikt nie będzie was niósł – dodał ze śmiechem. Dzikusy wyszły a on poszedł do pokoju w którym leżał Smiley. Zastał tam Ardin siedzącą przy łóżku trapera.

– Przepraszam mam do pani pewną sprawę – zaczął niepewnie. Kobieta wstała i podeszła do niego.

– Tak, czego sobie życzysz? – zapytała z uśmiechem.

– Za godzinę opuszczamy Klamath. Mam pytanie, czy nie ma pani jakiś rzeczy sprzed wojny? Jakiś gazet, elektroniki czy czegoś innego? Albo jakiejś biżuterii? – Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– A na co ci to?

– Jestem zainteresowany kupnem takich rzeczy – Kiedy to powiedział pani Buckner od razu się ożywiła.

– Tak, mam coś takiego – rzuciła i podeszła do starej szafy. Wyjęła z niej zakurzone pudełko. Wyjęła ze środka plik czasopism w zadziwiająco dobrym stanie. Było tam kilka magazynów o broni i dwa egzemplarze Cat’sPaw, które szczególnie zainteresowały potencjalnego nabywcę. Wiedział, że niepozorna okładka skrywa miłą dla oczu niespodziankę.

– To wszystko co mam – Zaczęła – Nie mam z tego żadnego pożytku więc możesz to dostać. Tylko ile dasz?

– A ile pani chce? – Nabywca zaniepokoił się. Czy ta kobieta zdaje sobie sprawę ile te magazyny są dla niego warte?

– 60, po 10 dolców za sztukę. Może być? – Chris uspokoił się. Kupował je właściwie za bezcen, ale nie mógł pokazać po sobie zbytniego zaangażowania, dlatego odczekał chwilę jak gdyby się zastanawiał, po czym wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki żądaną kwotę.

– Zgoda – podał kobiecie pieniądze, włożył pisma do pudełka, a pudełko włożył do plecaka.

– Mam propozycję, czy zgodziłaby się pani na taki układ: pani gromadzi, jeśli trzeba to kupuje rzeczy sprzed wielkiej wojny: czasopisma, elektronikę, sprzęt mechaniczny i inne rzeczy, a ja, albo ktoś ode mnie będzie od czasu do czasu wracał do Klamath i odkupywał je od pani. Co pani na to? Ardin popatrzyła na niego zdziwiona. „Dziwny gość” pomyślała „Ale jeśli będzie płacił?”

– A na co ci ten stary szmelc?

– Po prostu interesuje mnie to co było kiedyś.

– Zgoda, ale jaką mogę mieć pewność, że ty albo twój człowiek naprawdę przyjdziecie? Ja nakupię tego szmelcu, wydam fortunę, a później nic z tego nie będę miała? Chcę zaliczkę. – Najemnik pomyślał przez chwilę.

– Ile?

– 300

– Zgoda. Ale niech pani zbiera co się da. A ja wynagrodzę pani nawet straty, jasne? – Kobieta pokiwała głową – A tak przy okazji, nie wie pani gdzie mogę tu dostać takie starocie? Byłem u Vic’a i nic nie znalazłem.

– W Traper Town na południu jest stare złomowisko na którym stoi kilka starych maszyn. A w ogóle to jak ty się nazywasz? Skąd będę miała pewność, że jakiś gość nie weźmie sprzętu bez zapłaty?

– Christopher Connor – mężczyzna wyszedł pozostawiając kobietę z traperem. Przeszedł przez bar i wyszedł na ulicę. Skierował się na południe. Przechodząc widział zniszczone domy, brudnych i zaniedbanych ludzi, ale to było normalnym widokiem na Pustkowiu. Nikogo to nie obchodziło, najważniejsze było własne przetrwanie. W końcu trafił do Traper Town. Wejściem była zrobiona z metalowej siatki brama. Chris rozejrzał się i zobaczył wysypisko o którym mówiła Bucknerowa na zachodzie. Podszedł do ogradzającej go stalowej siatki odprowadzany podejrzliwymi spojrzeniami mieszkańców. Spróbował podnieść jej dolną część, ale była mocno wczepiona w grunt. 2,5 metra i drut kolczasty zamontowany na szczycie sprawiły, że najemnik nie mógł dostać się na złomowisko, na którym stało wiele starych samochodów. Mimo upływu dziesiątków lat, niektóre z nich sprawiały wrażenie sprawnych. Ale było to tylko wrażenie, którego Christopher nie mógł skonfrontować z rzeczywistością. Popatrzył jeszcze przez chwilę na ogrodzony teren i wrócił do lokalu Bucknerów. Usiadł przy stoliku pod oknem i zamówił nuka-colę.

– Na koszt firmy – rzuciła Maida odchodząc. Mężczyzna uśmiechnął się. Położył plecak na stole i wyciągnął z niego pięknie oprawiony w skórę dziennik. Z kieszeni wyciągnął długopis i zaczął pisać. Chris pochodził z NCR. Kiedy wyruszał zwiedzać Pustkowie jego dziadek dał mu ten dziennik. Od tej pory Chris zapisywał w nim wszystko co uznał za wartościowe: swoje spostrzeżenia, informacje albo rysował mapy. Jego dziadek utrzymywał, że skóra w którą jest oprawiony pochodzi ze Szpona Śmierci i chociaż każdy zgadzał się, że to nie skóra brahmina, to jednak nikt nie wierzył w wersję ze Szponem. Najemnik kończył pisać kiedy weszli jego towarzysze. Schował dziennik, dopił nuka-colę i wyszedł na zewnątrz.

– Idziemy? – zapytał. Pozostali skinęli głowami.

Wyszli z Klamath mijając zagrodę brahminów. Za sobą pozostawiali to, co dla wielu było jedyną szansą na przeżycie. Przed sobą mieli to, co dla wszystkich było jedną z wielu możliwości śmierci.


Podróż przebiegła spokojnie jeśli nie liczyć paru potyczek z radskorpionami i innym ścierwem pustkowia. Den powitało ich widokiem szwendających się wszędzie narkomanów i dealerów mających zawsze na zbyciu działkę Jetu. Kiedy weszli podbiegł do nich mały chłopiec w podartym ubraniu, nie mający nawet butów.

– Panie! Niech pan da kilka dolców biednej sierocie! – Wyciągnął rękę do Chrisa w proszącym geście.

– Spadaj gówniarzu! – warknął na niego najemnik.

– Nie bądź dla niego taki ostry – zagadnął Nagor – nie możesz dać trochę forsy?

– Jasne – rzucił Chris – dam mu forsy, a zaraz zleci się cała hołota. Jak nie damy wszystkim to zaczną w nas rzucać kamieniami i trzeba będzie zmarnować amunicję – Christopher poklepał kaburę.

– Nie mówisz chyba poważnie?! – krzyknął zaskoczony tribal. Jego rozmówca uśmiechnął się tylko spokojnie. Na widok tego uśmiechu chłopiec uciekł za pobliski budynek.

– Musisz się jeszcze wiele nauczyć przyjacielu – mruknął Chris i poprowadził swoją drużynę do pobliskiego „Kasyna Becky”. Przeszedł przez całe pomieszczenie i podszedł do lady, przy której stała właścicielka kasyna.

– Cześć Becky!

– Cześć Chris – kobieta uśmiechnęła się do przybysza. – Jak leci?

– Po staremu. Macie u siebie handlarzy niewolników, prawda?

– Tak, nawet nazywają siebie gildią – Becky uśmiechnęła się nieznacznie. – Czemu o nich pytasz?

– Nie wiesz może czy ostatnio mieli jakieś dostawy ludzi?

– Tak kilka dni temu przechodzili z kilkoma więźniami. Zawsze przechodzą przez główną ulicę, żeby się ludziom pokazać, więc widać ich z okien mojego kasyna. – Chris rozpromienił się.

– A czy wśród tych więźniów nie widziałaś grubasa w koszuli i płóciennych spodniach?

– Tak był taki jeden. Bardzo odróżniał się od tribali, których z nim prowadzili. Zabrali ich do swojej siedziby na wschód stąd.

– Dzięki Becky! A tak przy, okazji nie masz jakiejś robótki dla mnie?

– Mam jeśli chcesz znowu ganiać za Fredem – Kobieta uśmiechnęła się znacząco.

– Ile tym razem?

– 200. Wiesz gdzie go szukać.

– Jasne! Cześć mała!

– Cześć! Wpadnij wieczorem! Ale bez kumpli. – Towarzysze Chrisa stali za nim przez całą rozmowę.

– A właśnie! Nie masz dla nas jakiegoś pokoju?

– Dla ciebie zawsze się znajdzie – popatrzyła na niego zalotnie – A i dla nich coś wyszperam.

– Dobra to wpadnę wieczorem – powiedział najemnik i wyszedł. Becky jeszcze długo patrzyła w stronę wyjścia.

Podeszli do budynku stojącego na południe.

– Poczekajcie tu na mnie – rzucił przywódca wchodząc do środka. Sulik zaczął rozmawiać z duchami, Nagor rozpoczął ze swoim kuzynem dyskusję na temat wyższości zapiekanki z iguany na stekiem z gecka, a Smoke usiadł i zaczął się zastanawiać dlaczego jego ogon jest dłuższy od pyska.

Najemnik wszedł do środka i podszedł do siedzącego pod ścianą człowieka. Oczy innych mieszkańców pomieszczenia śledziły go podejrzliwie. Ten barak był siedzibą miejscowych ćpunów i tanich dziwek, które można było łatwo zaliczyć, ale też łatwo się od nich zarazić, bo oferowały usługi nawet najgorszym mętom, byle by mieli kilka dolców.

– Witaj Fred – powiedział Chris do siedzącego.

– A… Chris co cię do mnie sprowadza?

– To co zwykle: twoje długi. Pożyczyłeś od Becky 200 dolców. Masz je zwrócić.

– Przyjacielu, czy nie możemy tego przedyskutować?

– Wiesz, że ze mną nie ma dyskusji – odrzekł Christpher – Płacisz albo sprzedam cię Metzgerowi. Nie dostanę za ciebie dużo, ale przynajmniej w części się wypłacisz. – ostatnie 2 zdania zrobiły na Fredzie pożądane wrażenie.

– Słuchaj mam tylko stówę. Pożycz mi setkę, a ja oddam ci za 2 miesiące. – Mężczyzna popatrzył na poborcę błagalnie – Już nie raz mi pożyczałeś, a ja ci zawsze oddawałem. No, zgódź się!

– Dobra, ale jak nie oddasz to wiesz co bę…

– Wiem, wiem – Przerwał Chrisowi tamten – A mógłbyś mi pożyczyć jeszcze troszku? – Najemnik popatrzył na niego ze znudzeniem.

– Ile?

– 50. To wszystko część mojego mistrzowskiego planu! Kiedy doprowadzę go do końca oddam ci wszystko, a może nawet dostaniesz coś extra! – Fred uśmiechnął się kiedy przybysz podał mu pieniądze. Najemnik wyszedł z baraku.

Zaczynał się wieczór, więc wrócili do kasyna.

– Mam kasę od Freda – Chris podał Becky pieniądze.

– Dzięki. Chodźcie chłopaki – zwróciła się do tribali – Mam dla was pokój, chodźcie ze mną.

– Dobrej nocy – krzyknął do nich Chris. Dzikusy tylko uśmiechały się znacząco. Becky zaprowadziła ich do pokoju na zapleczu, gdzie czekały na nich rozłożone na ziemi koce i kilka misek zupy z gecka leżących na szafkach. Becky pożegnała tribali i zamknęła drzwi. Dzikusi zjedli posiłek zostawiając jak zwykle resztki dla psa i położyli się na materacach. Długa wędrówka bardzo ich zmęczyła więc po chwili wszyscy zasnęli.


Becky zamknęła drzwi. Mimo, że kasyno było zazwyczaj czynne całą dobę, kazała strażnikom odzianym w metalowe zbroje z wyrysowanym czerwonym pisakiem emblematem kasyna zamknąć je natychmiast mimo, że było koło 21. Co bardziej opornych gości trzeba było zachęcać 9-milimetrowymi Smg’ami. W końcu lokal był pusty. Właścicielka podziękowała strażnikom. Na ten moment czekała od kiedy Chris pojawił się w mieście. Weszła do swojego pokoju w którym czekał najemnik. Starannie zamknęła za sobą drzwi. Mężczyzna stał obok łóżka. Powoli zdjęła koszulę odsłaniając swoje kształtne piersi. Christopher popatrzył na nią z uznaniem. Po chwili pozwoliła zsunąć się swoim spodniom odsłaniając resztę swojego ciała. Podeszła do niego i popchnęła go na łóżko, na którym sama się położyła. Chris popatrzył jej w oczy i przytulił ją do siebie. A noc była jeszcze młoda…

Słońce wchodziło obdarzając swoimi promieniami Den. Gdzieniegdzie można było zobaczyć śpiących na ulicach narkomanów. Przy wejściu leżało ciało ćpuna, zmasakrowane przez coraz częściej do osad ludzkich gecków. Starcy mówili, że zwiastuje to jakieś problemy: suszę czy ostrą zimę, ale nikt ich nie słuchał.

Chris obudził się. Becky już nie było. Szybko ubrał się i poszedł do kasyna. Zastał tam Becky rozmawiającą z jego kumplami, którzy jedli śniadanie. W lokalu byli też strażnicy i pierwsi klienci.

– Jak się spało? – zapytał Mingan uśmiechem. Reszta zaczęła się śmiać. Becky uderzyła wybranego łokciem w bok. Usiadł nie przestając się uśmiechać.

– I jak zapytał Chris gładząc jej włosy.

– Bosko, jak zawsze. – oparła z uśmiechem. – Chodź, zrobiłam ci śniadanie. Najemnik usiadł i zaczął jeść gulasz z gecka.

– Słyszeliście najnowsze wiadomości? – zaczęła Becky. – Starzy mówią, że w tym roku ma być susza.

– Mają rację. – powiedział Mingan – Zwierzęta są niespokojne, brakuje im pożywienia i dlatego podchodzą do miast. Widzieliście te zwłoki przy bramie? Gecki miały wyżerkę. Jak tak dalej pójdzie to boję się, że nawet Szpony Śmierci zaczną się napadać na miasta, a wtedy będzie niewesoło. – Pozostali tribale pokiwali z powagą głowami.

– Jeżeli to prawda, to musimy iść do NCR. Jestem pewien, że moja rodzina was przyjmie. – uśmiechnął się do towarzyszy. – Ty też powinnaś z nami iść Becky. Jeśli to co mówi Mingan to prawda, to może tu być niebezpiecznie.

– Jak wszędzie. Ja nie zostawię mojego domu.

– Ale…

– Nie. – Becky przerwała Chrisowi – To miłe, że się o mnie troszczysz, ale ja tu zostaję.

Widząc silny sprzeciw Chris razem z kumplami wyszedł na ulicę. Przy domu w którym mieszkał Fred skręcił na lewo. Po minucie weszli na ogrodzone siatką złomowisko. Na placu przy wejściu stał jakiś samochód. Różnił się od innych pojazdów (lub ich resztek) tym, że miał wszystkie widoczne części na właściwych miejscach. Przy podniesionej masce stał człowiek w poplamionym kombinezonie.

– Jak jest Smitty? – zagadnął gościa Chris.

– A, kogo to ja widzę! Chris stary! Jak się masz?

– Jako tako, widzę, że ciągle pracujesz nad tym staruszkiem. I jak? Będzie jeździł?

– Będzie twój tak jak się umawialiśmy. Ale żeby dobrze jeździł potrzebuje jeszcze jednej części: Fuel Cell Controlera. Wiesz co to jest?

– To chyba stary kontroler wtrysku paliwa, jeszcze sprzed Wojny. Czytałem o nim w domu.

– Tak, to to, ale taki model byłby nam teraz zupełnie nieprzydatny, nawet jeśli udało się twojemu ojcu rozmnożyć te roślinki dające paliwo zamiast soku to musiałbyś przytachać tu kilka kanistrów, żeby dojechać do domu. Ale kiedy zaczęła się Wojna, Chrysalis Corp. zbudował silnik na ogniwa termojądrowe, bo były łatwiej dostępne. Zamontowałem ten silnik w Highwaymanie, ale potrzebuje też nowego modelu kontrolera, tego na ogniwa. Ale dość gadania. Siadajcie. Zaraz przyniosę coś na rozgrzewkę. – mechanik podsunął do nich kilka starych beczek, a potem przyniósł ze stojącej kilka metrów dalej szopy kilka butelek starego bimbru. Tribale nie chcieli pić. Smitty dla żartu nalał trochę alkoholu na blaszany talerz i podsunął Smoke’owi. Ku zdumieniu obecnych pies wypij bimber i sprawiał wrażenie, że ma ochotę na jeszcze. Po kilku minutach wychlał ćwierć litra bimbru nie zdradzając oznak zamroczenia.

– Heh, to psisko ma twardy łeb! – zaśmiał się Smitty. – A tak w ogóle to co was sprowadza do tej dziury?

– Metzger ma Vica, handlarza z Klamath. Mamy do niego pewną sprawę i musimy go uwolnić.

– Metzger… – mruknął mechanik w zamyśleniu.

– Co jest Smitty?

– Kiedy cię nie było związałem się z kobietą. Mieliśmy się pobrać. W miesiąc przed ślubem poszła na cmentarz na grób matki, a wtedy Metzger z kilkom slaverami zgwałcił ją i zabił! Rozumiesz zabił!

– Przykro mi stary, chciałbym jakoś ci pomóc… – Chris popatrzył ze współczuciem na przyjaciela.

– Możesz mi pomóc. Pomóż mi zarąbać tego skurwiela. – Chris popatrzył na twarze towarzyszy. – Dobra, zabijemy cha! -. Przez resztę dnia układali plan ataku. Mingan z Sulikiem okrążyli siedzibę gildii i zdali przyjaciołom raport. Narada przeciągnęła się do późnej nocy. Postanowili przespać się u Smitty’ego i nazajutrz w nocy zaatakować.


Przez cały czas ich spotkanie obserwowały tajemnicze oczy. Jadowicie zielone, z pionowymi kocimi źrenicami. Kiedy towarzysze zasnęli, źrenice te zniknęły w ciemności nocy. Tej nocy, która stała się dla Den czasem kary…

Obudził ich krzyk jakiegoś faceta, który nagle wbiegł do szopy Smitty’ego.

– Smitty, szybko! Zobacz co się stało z bandą Metzgera!

– Co jest? – mechanik wstał przecierając oczy.

– Po prostu chodź i zobacz! – facet opuścił pokój. Towarzysze podążyli za nim. Kiedy dotarli do siedziby gildii handlarzy niewolników nie mogli uwierzyć własnym oczom – przed nimi widać było przywiązanych do latarni i ścian budynku slaverów. Każdy z nich miał na ciele wiele ran, najwyraźniej zadanych nożem, z których na ulicę sączyła się krew. Przed budynkiem gildii powstało małe jeziorko na wpół zaschniętej krwi. Tłumek, który zebrał się, aby obejrzeć slaverów był roztrzęsiony. Ludzie płakali, trzęśli się jak w chorobie, kilku z nich zwymiotowało zasilając w ten sposób strumień wypływający z jeziorka.

Towarzysze wbiegli do budynku. Ku zdziwieniu przybyłych w środku nie było żadnych śladów krwi czy walki. Zupełnie jakby coś, co było sprawcą tej masakry chciało pokazać całemu miastu swoje dzieło. Weszli do drugiego pokoju i zobaczyli tam coś co sprawiło, że Smitty zaśmiał się w głos. Przy ścianie siedział Metzger ze związanymi nad głową rękami. W odróżnieniu od swoich ludzi był cały i zdrowy. Na podłodze przed nim leżał jego shot-gun. Obok niego widniał napis wypisany krwią: „To dla Ciebie Smitty”.

– I co śmieciu?! W końcu jednak wyszło na moje! A teraz zginiesz! – Smitty przeładował shot-guna.

– Nie błagam cię! Pozwól mi żyć będę twoim niewolnikiem! Oddam ci wszystko, tylko mnie nie zabijaj!

– Jesteś żałosny. Żegnaj. – Głowa slavera rozprysła się na wszystkie strony. Smitty odetchnął.

– My i ja pójdziemy uwolnić niewolników i poszukać siostry. – Sulik z towarzyszącym mu Minganem odeszli w kierunku klatki w której byli zamknięci niewolnicy. Chris podszedł do Smitty’ego.

– Cieszę się, że udało ci się zemścić. – podszedł do zwłok Metzgera, nabrał kilka kropel jego krwi na czubek noża, uniósł go do góry i powiedział.

– Panie nasz, spraw, aby ta przelana krew przyczyniła się do polepszenia świata. – po czym strzepnął krew i schował nóż. Smitty popatrzył na niego ze zdziwieniem. – To taka modlitwa. – odpowiedział Chris – Poszukajmy Vica. Kolejno sprawdzili wszystkie drzwi w budynku. Jedne z nich były zamknięte. – Vic! Jesteś tam? – krzyknął najemnik.

– To ja, Chris! – Zza drzwi usłyszeli szuranie i w chwilę później rozległ się głos i usłyszeli głos kupca. – Tak, jestem tu!

– Odsuń się od drzwi! – w chwilę później strzał z shot-guna zniszczył zamek w drzwiach. Chris otworzył to co z nich zostało i zobaczył wychudzonego człowieka, jedynie z twarzy i ubioru przypominającego Vica. – Chris… Nareszcie!

Kupiec nie wyglądał najlepiej, a pod jego poszarpanym ubraniem można było zauważyć sińce.

– Cieszę się, że cię widzę chłopie. – Vic podszedł i uścisnął Chrisowi rękę. – Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, że po mnie przyjdziesz.

– Ale przyszedłem. Chodź, zabierzemy cię do domu Smitty’ego. – Z pomocą Nagora wyprowadził Vica z budynku. Widząc ciała slaverów, a raczej to co z nich zostało cicho jęknął.

– Czy to wy zrobiliście?

– Nie – padła odpowiedź – To coś, sprawca tej masakry wymordowało ich w nocy. – W drodze na wysypisko nikt się już nie odezwał.

Weszli do szopy i położyli Vica na leżaku, który służył Smitty’emu za łóżko. Mechanik podał leżącemu butelkę nuka-coli, z której tamten zaczął łapczywie pić.

– Masz jeszcze tę kuchenkę, starą kuchenkę gazową? – zapytał Chris gospodarza wyjmując ze swojego plecaka mały garnek, a z garnka szkatułkę.

– Tak, mam ją i nawet jeszcze działa, a czemu pytasz?

– Daj ją tutaj, to przygotuję gulasz z iguany mojego przepisu.

– Nie wiedziałem, że umiesz gotować.

– Trochę nauczyła mnie babcia. Kiedy na pustkowiu przez ileś tam dni jesteś skazany na pieczone gecki i iguany warto zjeść czasami coś dla odmiany, no nie? – Mechanik skinął głową przysuwając do przyjaciela turystyczną kuchenkę gazową. Chris podał Nagorowi kilkanaście monet.

– Idź do Becky i kup za wszystko iguan. – Tribal wziął pieniądze i wyszedł zabierając ze sobą psa.

Kiedy wrócił w garnku gotował się już aromatyczny wywar z ziół zakrapiany kropelką (no, trochę więcej niż kropelką) bimbru Smitty’ego. Chris pokroił mięso iguan nożem myśliwskim, których zawsze nosił kilka w pochwach wszytych w bok każdego z wojskowych butów jakie nosił. Po chwili w garnku gotowała się brązowawa maź, którą od biedy można by nazwać gulaszem.

– Masz, jedz. – kucharz podał Vicowi miskę swojego specjału.

– Nawet dobre. – uśmiechnął się konsument przełykając kolejne porcje.

– No, Vic, co się z tobą działo po tej strzelaninie? – Chris z zadowoleniem patrzył na byłego szefa pałaszującego jego potrawę.

– No, po prostu dali mi w mordę i straciłem przytomność. Kiedy się obudziłem, byłem w jakimś obozie. Potem kazali mi iść i szedłem przez kilka dni aż w końcu dotarliśmy do Den. Tam Metzger zamknął mnie w tamtym pokoju i kazał naprawić to radio. – Vic wyciągnął z kieszeni stare, ale dobrze zachowane radio. – Mówił, że potrzebuje go, żeby komunikować się z New Reno. Jeśli podłączyłby tu – kupiec pokazał zebranym kilka wejść z tyłu radia. – mikrofon i odpowiedniej mocy antenę, to byłby w stanie połączyć się nawet z Hub. Ale, jak mówiłem potrzebowałby potężnej anteny, bo ta wbudowana w radio ma mały zasięg. – grubas skończył mówić i położył się na leżaku.

– Mingan, weź Sulika, przeszukajcie dom Metzgera i przynieście to co tam znajdziecie. – Kiedy tribale wyszli zwrócił się do pozostałych. – Kiedy Vic się wzmocni odprowadzimy go do Klamath. Smitty, zdecydowałeś się? – Chris podczas narady poprzednie go wieczoru zaproponował Smitty’emu udział w jego drużynie, a jeśli uda się z nimi do NCR, to i pracę u ojca Chrisa, który poszukiwał dobrego mechanika. Smitty zmarszczył czoło, jakby chciał po raz ostatni rozważyć propozycję.

– Dobra, ale chce pogrzebać na tym złomowisku w Klamath, może znajdę tam kontroler albo co innego.

– Dobra, cieszę się, że się zgodziłeś. – Chris uśmiechnął się i uścisnął Smitty’emu dłoń.

W kilka godzin później opuścili miasto i udali się na północny zachód.


Do Klamath dotarli koło południa. Odprowadzili Vica do jego domu i udali się do Trapper Town, zachodniej części Klamath, w której mieszkali traperzy polujący na gecki dla ich skór. Po przejściu przez bramę udali się na wysypisko. Niestety, nigdzie nie było widać wejścia.

– To jak wejdziemy? – zapytał Mingan. – Przecież nie będziemy przełazić przez ten płot. – Dodał wskazując na drut kolczasty, którym zwieńczone było ogrodzenie.

– Nie, – odpowiedział Smitty wyjmując z plecaka nożyce do metalu i wycinając nimi spory otwór w siatce – ale możemy wejść przez płot. – skończył akcentując przedostatnie słowo. Towarzysze śmiejąc się weszli na teren złomowiska. Chris i Smitty zajęli się szukaniem we wrakach samochodów zdatnych do użycia części. Po kilku godzinach szukania znaleźli tylko jedno niezniszczone radio, stary rewolwer i regulator baterii.

– Dobra, kontrolera przepływu energii nie ma możemy się zbierać. – powiedział Smitty i zaczął pakować plecak kiedy nadbiegł Smoke trzymając w pysku skórzaną torbę. Zaciekawiony mechanik zajrzał do środka i ujrzał zachowany w doskonałym stanie kontroler przepływu.

– Zobaczcie! – krzyknął do kompanów, a kiedy nadbiegli pokazał im znalezisko psa.

– Smoke! Masz u mnie rotguta! – Pies otworzył pysk jak gdyby zrozumiał o co chodzi i cicho szczeknął.

Z wysypiska udali się do „Golden Gecko”, konkurencyjnego dla Bucknerów baru. Weszli do lokalu i zamówili 5 piw i rotguta dla Smoke’a. Wilczur z ochotą zabrał się do swojej porcji.

– Ej! Barman! Czemu tu tak mało ludzi? – zapytał zdziwiony Smitty. Rzeczywiście, oprócz nich w całym lokalu był tylko jakiś staruszek drzemiący w kącie.

– E, tam! – barman machnął ręką z rezygnacją. – Jest coraz gorzej! Ludzie, nie mają za co kupować. Nawet traperzy zdobywają coraz mniej skór gecków. Robi się niebezpiecznie! Niektórzy mówią, że zwierzęta wyczuwają, że idą złe czasy, ale kto ich tam wie! Tak, czy owak coraz więcej gecków atakuje ludzi, szczególnie dzieci! Dwa miesiące temu moja sąsiadka pochowała córkę. Miała 8 lat! Trapezy powtarzają pogłoski o tym, że Szpony zbliżają się z południa. Jeśli to prawda to wszyscy zginiemy. W każdym razie ja za kilka tygodni zwijam interes, jadę do Den i z następną karawaną wyruszam do NCR. Tam jest bezpieczniej! Mają ogrodzone miasto, silną policję i patrole rangersów. – Barman wygadał się. Widać było, że mu teraz lżej na wątrobie. Towarzysze wyszli z baru i udali się do lokalu Bucknerów.

– Witajcie! – powitał ich wstając Smiley dotąd siedzący przy barze i rozmawiający o czymś z panią Buckner i Maidą. – Nie miałem okazji wam podziękować za uratowanie z jaskiń. – po kolei ściskał dłonie wchodzących.

– Ja nie byłem z nimi, kiedy cię znaleźli. – powiedział zawstydzony Smitty.

– Widzę, że czujesz się lepiej Smiley. – Chris spojrzał na trapera.

– Tak, Ardin dobrze się mną zajęła.

– Witam, pani Buckner. Czy ma pani coś dla mnie?

– Niestety nie udało mi się nic zebrać. Ludzie nic u nas nie mają.

– Niedługo będzie już panią Smiley! – powiedział traper z uśmiechem obejmując ukochaną.

– Gratuluję! Kiedy ślub?

– Jeszcze nie ustaliliśmy terminu. Za miesiąc wyjeżdżamy do Den.

– Więc to prawda, że jest coraz gorzej? – zapytał Smitty.

– Tak, – odpowiedział traper – coraz gorzej. Klientów jak na lekarstwo, a jestem jeszcze za słaby na to, żeby polować a coś jeść trzeba. Poza wciąż słyszy się o tych Szponach z południa. To już postanowione. Jedziemy do Den, a potem dalej. Nie wiemy gdzie, ale może do NCR albo do San Francisco.

– Smiley, słyszałem, że wiesz o geckach najwięcej z mieszkających tu traperów. Mógłbyś nas o nich „pouczyć”? – Twarz trapera ozdobił szeroki uśmiech.

– Pewnie! Wychowałem się na geczym mleku!

– Mleku? Myślałem, że gecki to gady. – powiedział zdziwiony Smitty.

– Widać, że musisz się jeszcze wiele nauczyć. No, więc…

Opowiadanie Smileya przeciągnęło się do późnej nocy. Następnego dnia towarzysze wyruszyli do Den.


Po przybyciu do miasta natychmiast udali się na wysypisko.

– Dobra, zajmie nam to kilka godzin. – powiedział Smiley do Chrisa. – Pomożesz mi. A wy – tu zwrócił się do trójki dzikusów – idźcie do gildii i zobaczcie czy coś się zmieniło. Popytajcie o to ludzi i w ogóle dowiedzcie się ile można o tej masakrze. – Tribale skinęli głowami i odeszli.

Wrócili po kilku godzinach, kiedy Chris i Smiley kończyli pracę.

– No, więc – zaczął Nagor – ludzie nic nie wiedzą. Ciała slaverów rzucili psom, żeby się gecki nie zlazły. Ich rzeczy rozkradli, a budynek gildii zajął właściciel tego baru obok, „The Hole”, czy jakoś tak. Jedyny ślad po tym czymś to ślad pazurów na drzwiach budynku. Za małe ślady jak na szpona, a za głębokie jak na gecka, czy psa. To coś innego.

– Dobra dzięki Nagor. – Smitty wygramolił się spod Highwaymana. – Prześpimy się u mnie, a z rana wyjedziemy. Myślę, że powinnyśmy pojechać do Vault City. Po drodze zatrzymamy się w Modoc. To małe miasto farmerów w połowie drogi do Vault City. Może będą tam mieli o energetyczne ogniwa, bo te, które ja miałem nie wystarczą nam na długo. – Reszta przyznała mu rację. Następnego dnia o świcie Highwayman przejechał przez miasto budząc leżących tu i ówdzie narkomanów i ćpunów. Ruszyli na wschód zgodnie z planem Smitty’ego. Chcąc sprawdzić możliwości maszyny Chris wcisnął gaz do oporu i po kilkunastu sekundach tuman kurzu jaki zostawiał za sobą samochód zniknął z widnokręgu.

Jadąc podziwiali pustynię. Mimo zniszczeń jakie przyniosła wojna ta spękana i wyschnięta ziemia miała w sobie piękno. Gdzieniegdzie widać było powstające z popiołów życie. Było oczywiście o wiele mniej różnorodne niż to sprzed wojny, ale od czegoś trzeba zacząć. Ku słońcu swoje liście wznosiły rośliny, którym udało się przetrwać kataklizm, a także te, które powstały w jego konsekwencji. Najbardziej znane były wielkie mięsożerne rośliny, głównie z faktu pożerania dzieci. Jeśli chodzi o zwierzęta to bombardowanie w największej liczbie przetrwały szczury (których część zmutowała) i psy. Promieniowanie stworzyło jednak coś o wiele gorszego o nich. Nie chodzi tu o gecki czy mantisy, ale o Szpony Śmierci. Szpony to prawdziwe maszyny do zabijania: silne, szybkie, wytrzymałe i inteligentne. Na pustkowiach bał się ich każdy. Niewielu było ludzi którzy, wiedzieli Szpony z bliska i przeżyli.

Ale wróćmy do naszych bohaterów.

Highwayman sunął z niewiarygodną prędkością. Nigdy nie widzieli niczego co poruszałoby się z taką prędkością.

– Teraz będziemy mogli rozjeżdżać bandytów! – zaśmiał się Sulik.

– Załatw baterię to możesz rozjechać sobie nawet Szpona! – krzyknął Smitty. W wesołych nastrojach dojechali do Modoc. Smitty zaparkował przed studnią i razem z Chrisem udał się do pobliskiego sklepu.

– Pilnujcie wozu! – rzucił na odchodnym.

– Jakiego wozu? Przecież nie mamy żadnego wózka. – zdziwił się Sulik.

– Chodzi o samochód bystrzaku! – zaśmiał się Chris. Kiedy tamci odeszli tribale zaczęli grać w kostki, grę popularną wśród plemion zachodniego wybrzeża. Polegała na rzucaniu wyrzeźbionymi kawałkami kości w figurki przeciwników. Ustawiano je w wyrysowanym na ziemi kole. Kiedy Chris i Smitty rozmawiali z Jo w sklepie Nagor właśnie wygrywał.

– Nie, przykro mi. Nie mamy żadnych ogniw. To małe miasteczko i nikt tu nie ma broni energetycznej. – powiedział Jo.

– Kiedy tu przyjechaliśmy zobaczyłem ogrodzony budynek z zawalonymi drzwiami. Co tam jest? – zapytał Chris. Jo wziął głęboki oddech zanim zaczął mówić.

– Miesiąc temu napadła na nas grupa czterech Szponów. Trzy z nich udało nam się zabić, z dużymi stratami. Czwartego udało nam się zwabić i zamknąć w tamtym budynku o który pytałeś. Drzwi zabarykadowaliśmy kamieniami, całość ogrodziliśmy i wpuściliśmy tam psy. Nawet gdyby ten drań się uwolnił to byłby tak słaby, że psy zagryzłyby go bez problemu.

– Dzięki za informację. – powiedział Smitty. Wyszli ze sklepu i skierowali się do samochodu. Zapasów mieli mnóstwo dzięki bagażnikowi i prędkości podróżowania, więc nie musieli kupować niczego w mieście. Wsiedli do pojazdu i odjechali w kierunku Vault City.

– Za kilka godzin powinniśmy dotrzeć do Vault City! – powiedział Smitty i nieznacznie skręcił wjeżdżając w niewielką dolinkę środkiem której płynął strumień. Wokół niego rosła niezwykle bujna roślinność. Kilka drzew właśnie owocowało.

– Może zatrzymamy się tu na krótki odpoczynek? – zagadnął Nagor. Przyjaciele zgodzili się z chęcią. Rzadko można było zobaczyć na pustkowiu tak sielankowy krajobraz. Mechanik zaparkował w cieniu drzewa o rozłożystej koronie i bujnym listowiu. Sulik zauważył rosnące na nim owoce i po chwili wszyscy zajadali się ( trochę kwaśnymi, ale zawsze ) smacznymi owocami. Postanowili zostać tu na noc. Rozbili obóz obok samochodu. Resztę dnia spędzili na leniuchowaniu i rozmowach. Pod wieczór zaczęło robić się chłodno, więc postanowili rozpalić ognisko.

– Sulik! Idź nazbierać drewna na opał! – powiedział Chris.

– My i ja pójdziemy. – zgodził się tribal. Chris zaczął się zastanawiać co podać na kolację kiedy usłyszał przerażający wrzask Sulika.

– Szpony!!! Tu są Szpo… – Zamiast reszty zdania usłyszał gardłowy bulgot, a po chwili zobaczył coś lecącego w jego kierunku. Udało mu się go złapać, ale zaraz odrzucił go z przerażeniem i obrzydzeniem. To była głowa Sulika! Krew tryskająca z odciętej szyi poplamiła mu dłonie. Mięśnie leżącej na ziemi głowy drgały w pośmiertnych skurczach. Wyglądało to jakby tribal wciąż żył. Do Chrisa przybiegli pozostali towarzysze.

– Tu są Szpony! – krzyknął wyciągając Uzi. Zaraz po nim Smitty i Nagor wyciągnęli swoje 9 milimetrówki, a Mingan ujął swoją włócznię.

– Ze Szponami nie mamy szans! Musimy odjechać!

– A Sulik! Musimy go pochować!

– Zaraz siebie będziemy musieli chować jeśli się zaraz stąd nie ulotnimy! Smitty zapalaj auto! – krzyknął Chris. Smitty odwrócił się w stronę samochodu kiedy usłyszał odgłos miażdżonej karoserii i wybijanych szyb.

– Uciekać! Zniszczyły samoch…ghhhhh!!! – ostatnie słowa nie mogły się wydobyć z zalanego krwią gardła kierowcy przeszytego pazurem Szpona. Pozostała przy życiu trójka towarzyszy Zaczęła cofać się ostrzeliwując bestię, ale ani kule Chrisa i Nagora, ani włócznia Mingana nie na wiele się zdały w tej sytuacji. Chcieli rzucić się do ucieczki, ale wtedy spostrzegli, że są otoczeni przez Szpony. Kilkanaście Szponów Śmierci powoli zacieśniało wokół nich krąg pomrukując złowieszczo. Przyjaciele zaczęli strzelać w ostatnim desperackim odruchu, ale było już za późno. W kilka sekund zostali rozerwani przez bestie dla których byli tylko pokarmem.


Na pustkowiu życie nie ma żadnej wartości. Masz świadomość, że następnego ranka możesz się już nie obudzić. Każdy dzień może przynieść śmierć, każda godzina może być twoją ostatnią, a każde napotkane stworzenie twoim katem. Spoczywaj w pokoju Wybrańcze…

Autor: the_hated_one

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.