Koniec świata, cyborgi i Magiczny Destylator
czyli
O filmach postapokaliptycznych
(część pierwsza)
Poniżej opisałem filmy, które łączą w sobie główną cechę świata Fallouta – są postapokaliptyczne. Postanowiłem uwzględnić nie tylko „standard falloutowy”, czyli filmy postnuklearne, ale również te, w których apokalipsa ma wymiar zagłady biologicznej, potopu, czy też innego kataklizmu, mniej lub bardziej zależnego od człowieka. Jeżeli więc uznałem, że film był w taki sposób „apokaliptyczny” – uwzględniałem go w opisie. Przy tym chodziło mi o apokalipsę w wymiarze co najmniej ogólnokrajowym – po co się rozdrabniać? 😉 . Stąd nie znalazło się miejsca dla paru produkcji, które trzymają klimat, ale w istocie nie podpadają pod nasze kryteria, np. dla nastrojowej klasyki s.f. Ucieczka z Nowego Jorku Johna Carpentera (była tam apokalipsa w wymiarze „mini”: co prawda całkiem silne trzęsienie ziemi, ale tylko w NY). Większość z tych filmów powinna wzbudzić zainteresowanie fanów Fallouta, niektóre są w stanie wpędzić w depresję i abstynencję, a kilka spowoduje dygotanie, chrząkanie, klaskanie uszami i ogólny zachwyt.
Na pierwszy ogień idzie jedenaście filmów, w kolejnych częściach artykułu przyjdzie czas na jeszcze więcej postapokaliptycznego koksu (włącznie z klasycznymi Mad Maxami). Część tytułów jest dostępna bez problemu, za innymi trzeba się nachodzić (lub liczyć na szczęście i śledzić nocne seanse telewizyjne), a możliwość obejrzenia innych są równe szansom trafienia „Special Encountera” przy umiejętności Outdoorsman równej 1%. Ale jak to napisano w Biblii (nie-falloutowej!), „szukajcie… proście… kołaczcie”… a może w końcu nadepniecie na Święty Granat Ręczny;)). Z drugiej strony, co za problem zdobyć jeden czy drugi film, po tym jak się Fallouta bez jednego wystrzału przechodziło, a Mastera ripperem łaskotało?
Acha, jeszcze wyjaśnienie. Że najpierw tytuł oryginalny, potem jego polskie tłumaczenie (identyczne z kasetowym/telewizyjnym), data powstania a później opis – to jasne, ale potem są zagadkowe: Patent i Motto. Otóż to pierwsze oznacza jakiś filmowy wynalazek, nierzadko mogący być inspiracją np. dla twórców Fallouta, bądź też coś innego, ciekawego/dziwnego/głupiego, co wydało mi się charakterystyczne dla filmu, a co wymyślił autor scenariusza. Natomiast Motto jest wypowiedzianą przez bohatera/bohaterkę filmu kwestią, która wydała mi się z jakiegoś powodu szczególnie interesująca/śmieszna/głupia – i ważna, a przy tym mogącą być czymś w rodzaju „złotej myśli”, a nawet aforyzmu. Miłej lektury!
2002: The Rape of Eden / Gwałt na Edenie* 2000
rok prod. 1992, scen. i reż. Sam Auster.
Osią fabuły jest pościg Łowcy (w napisach końcowych filmu widnieje jako „Bounty Hunter”) za Dziewicą („The Virgin”). Nie jest to jednak żaden futurystyczny erotyk, tylko niskobudżetowe s.f. rozgrywające się po tym, jak Japonia zdobyła w świecie rolę przodującego mocarstwa. Ameryka jest w filmie przedstawiona jako piaszczyste pustkowia; można się domyślać, że spotkał ją jakiś kataklizm, a jak kataklizm, to pewno nuklearny. Ludzkość jest dziesiątkowana przez nieuleczalną, zaraźliwą chorobę krwi, tylko nieliczni wybrańcy są zdrowi. Łowcy – trudniący się polowaniami, zarażeni wyrzutkowie społeczeństwa, żyją dzięki spadochronowym zrzutom żywności dostarczanej przez ich japońskich szefów. A na co polują? Właśnie na dziewice! W kontekście filmu „dziewica” oznacza kobietę o czystej, nieskażonej chorobą krwi, zdolną do rozrodu. Naturalne jest więc, że „dziewice” są na wagę złota 😉 . Ofertę pieniężną japończyków przebija Pastor – demagogiczny duchowny, który dzięki swojej charyźmie popartej wymawianymi w religijnej ekstazie cytatami z Biblii zjednuje sobie grupkę zdrowych obywateli – „pomazańców boskich” i postanawia zbudować na swoim ranczo „Rajski Ogród” oddzielony od toczonego zarazą, skazanego na zagładę świata. Skoro ma już „Adamów”, to potrzebuje tylko Ewy… (cytat z przemówienia Pastora [w tej roli świetny Jeff Conaway] do „wiernych”: „…Wiele Ew znajdzie drogę do naszego Ogrodu”). Zapotrzebowaniu na Ewy wychodzi naprzeciw Łowca, główny bohater filmu. Postanawia dostarczyć Pastorowi Dziewicę wskazaną mu poprzednio przez japońskich szefów, którzy jednak oferowali mniejszą zapłatę…
Ot i fabuła. Wbrew ograniczeniom scenograficznym oraz w kwestii efektów specjalnych, film na tyle odbiega od sensacyjnych standardów i jest tak nakręcony, że po paru minutach przestaje się zauważać braki wynikłe z możliwości finansowych twórców. Stało się tak głównie dzięki bogatej psychologicznie (jak na standardy kina akcji) postaci głównego bohatera oraz trzymającemu w napięciu konfliktowi na linii zwierzyna – łowca. Zapijaczony Łowca, którego marzeniem jest mieć tyle whisky, żeby starczyło do końca życia i tyle forsy, żeby móc grać w golfa, od pierwszych chwil musi wzbudzać sympatię. To nie jest superbohater, przeciwnie. Niby należy do najlepszych w swoim fachu, ale widać, że jego życie jest puste, wypełnione niemal bez reszty wspomnieniami świata sprzed zagłady, marzeniami, które wysnuwają się z otchłani alkoholowego odurzenia. Dopiero pościg za „zwierzyną” daje mu cel. A „zwierzyna”, znaczy Dziewica, jest… ale lepiej spróbujcie sami obejrzeć ten film.
Niestety obawiam się, że w legalnej dystrybucji w naszym kraju 2002: The Rape of Eden jest niedostępny, podobnie jak większość dobrych filmów. Ja nagrałem go dzięki Polonii 1, a było to w zamierzchłych czasach, zanim jeszcze wszyscy aktorzy w filmach nadawanych na tym programie zaczęli mówić po włosku. Odtąd nawet niemieckie kablówki, tradycyjnie wspierające nisko-budżetowe s.f., zapomniały o filmie. Starsi właściciele wideo-wypożyczalni, którzy rozkręcili interes wtedy, gdy jeszcze nikt w Polsce nie wiedział, jak wygląda oryginalna kaseta, trzymają czasem na zapleczu stare filmy nagrywane metodą 2 w 1 (tzn. 2 filmy na 1 kasecie). Warto popytać, bo film jest naprawdę dobry.
Motto: Eve must NEVER leave the garden! – Pastor, rozdzierając suknię jednej z „Ew”.
Patent: Biała myszka zamknięta w plastykowym pojemniku, czyli test na „czystość krwi Dziewicy”: jeżeli myszka spija wpuszczoną do pojemnika krew, to znaczy, że osoba jest zdrowa. Dodam tylko jeszcze, że myszka pojawiająca się w końcowej scenie filmu jest dla fana postapokaliptycznych klimatów wystarczającym powodem, żeby go obejrzeć.
A teraz o dwóch filmach postapokaliptycznych, które łączy osoba Kevina Costnera i szumek, jaki wokół nich, ze względu na wysokie budżety produkcyjne, robiono.
Waterworld / Wodny świat
1995; reż. Kevin Reynolds (podobno w trakcie zdjęć doszło do scysji i film kończył Costner).
Akcja rozgrywa się w świecie, gdzie wszystkie lądy dawno zatonęły, co wygląda na skutek efektu cieplarnianego. Słodkiej, czystej wody nawet na lekarstwo, prawie wcale, co jest dość dziwne, bo zdaje mi się, że odcedzenie soli morskiej nie jest AŻ TAK trudne… Scenarzysta z pewnością wie lepiej, stąd teżMagiczny Destylator Kevina Costnera (patrz Patent poniżej). Na wodzie wcale nie jest nudno – łatwo spotkać piratów i inny „element” – trudniej natomiast takie spotkania przeżyć. Żegluga po „Wodnym Świecie” nie należy do bezpiecznych. W trosce o gospodarkę i bezpieczeństwo populacji wzniesiono na wodzie Miasto, do którego trafia Kevin, by pohandlować. Tam też poznaje atrakcyjną sprzedawczynię roślinek i kupuje coś, co wyglądem przypomina drzewko pomidorowe.
Na razie tyle z fabuły. Bohater Kevina jest na początku bardzo intrygujący, a Costner dobrze gra twardziela z tego rodzaju, co gdy na gwiazdkę dostanie prezent od Mikołaja, to go nie przyjmie, bo myśli, że to bomba – taki nieufny. Zresztą ma powody, bo skrywa pewną tajemnicę, której nie będę zdradzał – a nuż kiedyś obejrzycie film, nie będę psuł niespodzianki. Przeciwnikiem Costnera jest Dennis Hopper jako wodnego gangu Smokersów obiecujący swym ludziom odnalezienie „Raju”: Stałego Lądu. Kevin poznaje dziewczynkę, na skórze której jest wytatuowana mapa opisująca jak tam dotrzeć.
Motto: hmm… nie mam tego na kasecie, a ostatni raz oglądałem w niemieckiej kablówce. Powiedzmy, że coś w stylu: „Ich liebe dich, Amerika”… No dobra, nie pamiętam;)
Patent: „Destylator Czystej Wody Kevina Costnera”. Maszyna jest zbyt skomplikowana, żeby ją opisywać, wystarczy nadmienić, że bohater zbudował ją własnoręcznie z kawałków złomu i zainstalował na swojej tratwie. Cudo działa metodą znaną z kreskówek: trybik przeskakuje, porusza inny trybik, i tak dalej w dół. Substratem jest mocz Kevina, a produktem, jakżeby inaczej, kryształowo czysta woda, którą Costner natychmiast duszkiem wypija. Nie wiem, w jakich okolicznościach wpadł na to scenarzysta, ale ja podobne pomysły miewam po co najmniej czwartym piwie.
Postman / Wysłannik przyszłości
(na podstawie powieści Davida Brina)
1997; reż.: tym razem samotnie Kevin Costner.
Akcja filmu jest osadzona w roku 2013 (czyli: pożyjemy – zobaczymy;)). Ameryka pogrążona w postnuklearnym chaosie. Ci, którzy przeżyli, zakładają prymitywne miasta. Kontrolę nad nimi chce przejąć samozwańczy generał, Betlehem. Dowodzi armią podobnych mu wyrzutków, Holnistów, i podbija osady. Terroryzuje mieszkańców, młodych mężczyzn siłą wciela do swojej armii, zorganizowanej na wzór nazistowski. Oczywiście, w świecie bezprawia musi znaleźć się ktoś, kto położy temu kres. Obowiązek siłą rzeczy spada na barki Kevina, który gra włóczęgę – uciekiniera z armii Betlehema i przypadkiem znajduje stary mundur „pocztowca”. Podając się za listonosza udaje, że poczta USA działa, a on ma listy do dostarczenia. Dzięki temu może liczyć na specjalne względy mieszkańców miast-osad. Jednak jego „bohaterski przykład” mobilizuje grupę młodych, patriotycznych dzieci amerykańskich do czynnego oporu przeciw Betlehemowi. Kevin nie ma wyjścia: musi stanąć na czele rebelii i zgnoić „czarnego charaktera”.
Costner (a także współreżyser Waterworld Reynolds) i reszta ekipy dzięki budżetom blisko 200 mln $ (Waterworld) i 80 mln $ (Postman) mierzyli wysoko przy robieniu obydwu filmów, ale oba zrobiły klapę. Oczywiście, sukces finansowy trudno traktować jako wyznacznik jakości filmu, wszak jedno z arcydzieł gatunku sf, Łowca androidów (Blade Runner), swojego czasu był w USA równie chłodno przyjęty (tylko 27 milionów dolarów zysku, nawet kosztów produkcji nie zwrócił). Ale, w przeciwieństwie do Łowcy androidów, w filmach Costnera, poza walorami wynikłymi z wysokiego budżetu (klimatyczna scenografia, bardzo dobre efekty specjalne, mnóstwo statystów) trudno doszukiwać się zalet.
Po pierwsze: „Ameryka potęgą jest„. W Wysłanniku przyszłości ciągoty narodowościowe są wszechobecne. W pojedynkę zbawia świat – w porządku, to normalne w większości filmów amerykańskich tego gatunku. Ale scenariusz pełen jest sloganów podkreślających, że USA były, są i będą wiecznym krajem, a na dodatek niemal wszędzie (nawet na okładce kasety wideo!) widać amerykańską flagę. Sprawia to wrażenie wysoko-budżetowego filmu propagandowego adresowanego do 5-latków, które zrozumieją z tego tylko tyle, że amerykańskiej poczty nie powstrzyma nawet zagłada nuklearna. Nie wiem, skąd bierze się u Costnera ten fałszywie pojmowany, wykalkulowany „patriotyzm”. Najwyraźniej jest on po prostu, jak pan Bush przykazał, republikaninem.
Po drugie: iście „amerykański”, pretensjonalny patos, który rozpanoszył się (i niestety zbiera plony) w produkcji filmowej ostatnich lat (mam tu na uwadze zwłaszcza fantastykę, np. trylogie Matrix oraz Władca pierścieni, oraz kino wojenne typu Pearl Harbour czy Wróg u bram). Fatalnie wyszło zilustrowanie ujęć w zwolnionym tempie kiczowatą, bezpłciową, sztucznie podniosłą muzyką. Przy każdej „dramatyczniejszej” akcji zwiększanie ilości klatek na sekundę jest niepotrzebnie, manierycznie nadużywane, powodując dyskomfort u widza.
Po trzecie: „Kochaj widza prymitywnego i zaspokajaj zachcianki każdego”. Przyczyną słabości Wysłannikajest również przemożna chęć, by przypodobać się odbiorcy. Ten film jest zrobiony „dla całej rodziny” i choć nawet są w nim „momenty intymne”, to raczej ze scenopisowego obowiązku, bo zażyłość między Listonoszem a główną bohaterką kobiecą trzeba scementować. Dziecku spodobają się strzelaniny, ale na oglądanie biustu bohaterki jest ustawowo za małe, widzom starszym może spodoba się i to, i to, ale patos będzie nie do zniesienia, a jeszcze starszym pozostaje już tylko biust. A w tym celu wypożycza się co innego. Moim zdaniem ten film nie ma adresata, jest dla wszystkich, czyli dla nikogo. Doprawdy, nie pamiętam, czy w Wodnym świecie były jakieś gołe biusty, ale po co to komu pamiętać? Sprawy mają się podobnie: oglądając film czułem, że scenarzysta traktuje widza jako dorosłego i ośmiolatka zarazem. To jest właśnie problem Kevina i spółki: z obu filmów próbowali na siłę zrobić „filmy familijne”. Niestety, o ile młodszym widzom taki Wodny świat może spodobać, bo są w stanie uwierzyć, że z harpuna na linie można trafić w lecący samolot (oczywiście już za pierwszym razem!) i w ten sposób próbować go strącić, to jest bardzo prawdopodobne, że starsi, których wyobraźnia „nie nadąża za wyobraźnią scenarzysty” wyjdą w podobnych momentach „na kilka głębszych”, żeby było łatwiej strawić podobne akcje bohaterów (bo nie trzeba dodawać, że czarne charaktery tradycyjnie słabo strzelają i ogólnie niewiele im wychodzi).
Jakby to krótko podsumować? Może w ten sposób: „Dobry materiał bazowy + Kevin Costner = apokalipsa”. Wyjściowa koncepcja Wysłannika przyszłości – Listonosza, który jest dla „niedobitków ludzkości” synonimem nadziei – koncepcja genialna i dobrze rokująca – została dokumentnie położona, aż przykro to pisać. Film jest hollywoodzki w tym „złym” znaczeniu: spłycony, banalny, patetyczny. FabularnieWysłannik zaczyna się obiecująco. Costner prowadzi swego muła przez pustynię i kopie nogą jakąś puszkę, przeszukuje zrujnowany sklep w poszukiwaniu czegoś, co może się przydać, przed zniszczonym telewizorem czyta program, sprawdza filtrem przeciwskażeniowym zdatność wody ze studni do picia. To stwarza klimat zniszczonego świata po zagładzie nuklearnej, który lubimy i pragniemy odczuwać. Niestety, potem jest coraz gorzej: film staje się boleśnie schematyczny, bohaterowie zostają podzieleni na „dobrych” (Listonosz i jego posłańcy oraz osadnicy) i „złych” (Holniści, którzy jednak dostaną od dobrych szansę rehabilitacji – za wyjątkiem ich wodza, który sam ściąga na siebie śmierć), klimat pryska.
W prologu zastosowano narrację z offu – spoza ekranu głos dziewczynki, wzorem innego postapokaliptycznego filmu, Mad Maxa 2, wprowadza nas w akcję. Później komentarz zarzucono (dziewczynka dorosła i pojawia się dopiero w koszmarnym epilogu). Zarzucono również wątek retrospekcji – przedwojennych wspomnień bohatera, które nadałyby płaskiemu filmowi kształt, wniosłyby jakieś uczucia. Retrospekcja pojawia się tylko raz, na początku (dając widzowi przedsmak czegoś, co nie następuje), gdy Costner spogląda na wybitą szybę sklepu i gdy „ogląda telewizję”. Nie wiadomo, po co, dlaczego została użyta – można tylko podejrzewać, że resztę wycięto już po zakończeniu zdjęć, być może na wniosek producenta. Początkowo bardzo dobrym pomysłem wydaje się również sposób na życie bohatera – na zaimprowizowanych w ocalałych osadach scenach wystawia wspólnie z mułem sztuki Szekspira (muł jest, niestety, jednym z lepszych aktorów grających w Wysłanniku przyszłości). Wraz z rozwojem akcji stwierdzamy zaskakujący fakt: w interpretacji scenarzysty Szekspir to czołowy ideolog nacjonalizmu wzywający do tego, by umrzeć z mieczem w dłoni za Amerykę. Wodny świat ze względów na scenerię mógł być polem do popisu dla twórców: nie ma stałego lądu – otoczenie wymusza adaptację człowieka do nowych warunków. Kto się nie przystosuje, ginie. Zalążkiem podobnego myślenia jest owa „tajemnica”, skrywana przez Costnera – to rzeczywiście robi na początku wrażenie. Gdyby tylko scenarzyści poszli tym tropem… A tak, mamy kompletnie idiotyczne zakończenie: Costner porzuca tych, których kochał, odpływa w niewiadomym kierunku. Jest to nielogiczne i zgoła kretyńskie postępowanie: który, pytam się, który facet zostawiłby dwie kobiety na bezludnej wyspie? Zauważcie, że to nie była zemsta, tylko chciał je w ten sposób uwolnić od kłopotu, jaki nastręczała jego obecność (chodzi tu o tą całą „tajemnicę”). „Dobra, niech je dzikie zwierzęta zeżrą, co mi tam” – myśli sobie pewnie Kevin, sikając do destylatora (patrz Patent). A już widz myślał, że taki z niego przykładny Amerykański Bohater. Ja rozumiem, żeby jeszcze była „ta trzecia”, do której mógł odpłynąć. A tutaj tylko woda naokoło…
Plusy… Wysłannik przyszłości właściwie poza walorami wynikłymi z budżetu (scenografia, kostiumy) nie ma ich wcale. W pamięci utkwiła mi na dłużej chyba jedyna warta wspomnienia scena filmu. Otóż w obozie Bethlehema znajduje się kino, w którym wyświetlane są przedwojenne filmy. Po dniu spędzonym na wyczerpującej musztrze Holniści czekają na projekcję. Zostaje wyświetlony Uniwersalny żołnierz (s.f. z van Dammem i Lundgrenem), lecz zamiast oglądać, żołnierze rzucają w ekran kamieniami! Operator projektora zmienia taśmę. Gdy zamiast strzelaniny na ekranie pojawiają się sceny z musicalu Dźwięki muzyki, widownia się uspokaja… Ale to tylko jedna dobra scena.
W Wodnym Świecie widać, że główną rolę grają efekty specjalne – owszem, wybuchy i kanonady są częste i przyjemne dla oka, a scena wybuchu ropy, gdy z burt tankowca (czyżby inspiracja dla twórców F2? ) synchronicznie wylatują ogromne jęzory ognia jest estetycznie bardzo ładna, ale to w zasadzie jedyne bogactwo filmu. Jak to się mówi: ładne opakowanie, ale ktoś zjadł cukierek. Trudno polecić Wodny światmiłośnikom Fallouta – podobnie jak w przypadku Postmana, właściwie brak tu głęboko zapadających w pamięć scen… Może warto zobaczyć scenę podwodną, gdy Costner pokazuje Joanne Tripplehorn to, co zostało z „dawnego świata”. W zasadzie należy się cieszyć, że scena wypadła pod wodą, gdzie nie można mówić, bo znając „wyczyny” Kevina na powierzchni, można by spodziewać się komentarzy w stylu:
Tripplehorn: O mój Boże… Co to jest?
Costner (grobowym głosem, po znaczącej pauzie): Nie wiesz? To był kiedyś najdumniejszy, największy, najwspanialszy, najbardziej demokratyczny kraj na świecie… To była kiedyś AMERYKA.
Żarty żartami, ale szczęście dla tej sceny, że Kevin „nabrał wody w usta”, bo tylko dzięki milczeniu bohaterów widok zatopionego miasta może w pełni przemówić do wyobraźni widza. Jako miłośnik Fallouta nie mogłem w tym momencie uciec od myślenia o tym, jak cudownie byłoby przy tak wielkim budżecie rozwinąć wątek zniszczonej metropolii i wychodząc naprzeciwko naszym oczekiwaniom zrobić adaptację najlepszej, jak dotąd, gry komputerowej… Pomarzyć miła rzecz ;..}
Oba filmy można bez problemu dostać w wypożyczalniach, są też czasem wyświetlane w tv.
Motto: Bethlehem do Listonosza, trzymając rapier na jego gardle: „Znam twój problem. Wiesz, czemu nie umiesz walczyć? Ponieważ nie masz o co walczyć! Na niczym ci nie zależy! Niczego w życiu nie cenisz! W nic nie wierzysz! I dlatego mam nad tobą przewagę!”. A Listonosz na to: „Wierzę… w Stany Zjednoczone!”. Dalszego ciągu walki można się domyśleć.
Patent: „Listonosz w wykonaniu Kevina Costnera”. Opowiedzcie tą scenę swojemu listonoszowi i poproście, żeby zawsze postępował w ten sposób, dostarczając/odbierając od was listy: Costner przejeżdża na koniu obok domu, z którego po chwili wybiega Amerykański Chłopiec (Dla Którego Kevin Jest Supermenem), trzymając w uniesionej ręce kopertę. Kevin jedzie dalej, niby, że nie widział chłopca. Widz wyciąga chusteczkę, by otrzeć łzy: Supermen nie zauważył Amerykańskiego Chłopca, Który W Niego Wierzy i który stoi teraz zawiedziony, patrząc na oddalającą się sylwetkę jeźdźca. I oto nagle Listonosz zatrzymuje wierzchowca. Widz zamiera. Czyżby…?? Tak! Przecież Supermen nie może zawieść Amerykańskiego Chłopca, Który Tak Bardzo W Niego Wierzy! W zwolnionym tempie Costner (w pełnym galopie, w końcu to Listonosz amerykański) zabiera z wyciągniętej ręki chłopca kopertę. Widz ociera łzy, a Listonosz odjeżdża w tumanach kurzu w kierunku horyzontu (koniec sceny). To już nie jest patos. To jest PATOLOGIA.
Knights /Rycerze
1993; scen. i reż. Albert Pyun.
Film nakręcono na terenie rezerwatu przyrody w stanie Utah w USA, stąd w plenerze wszechobecne, malownicze czerwone skały. Budżet, jak to u Pyuna, niewysoki. Mimo to, głównego bohatera gra Kris Kristofferson, aktor zasłużony i wysłużony ( m.in. Pat Garett i Billy Kid Peckinpaha, a ostatnio Blade 2), a w Stanach znany także jako piosenkarz country. Jeżeli w tym momencie się śmiejesz, to uspokajam: na szczęście Kris nie śpiewał w tym filmie country, a gitary nawet nie brał do ręki – to nie Narodziny gwiazdyale całkiem ostre, a przy tym wcale klimatyczne, postnuklearne sf.
Jak to w filmach akcji bywa, jest Bardzo Zły Cyborg (grany przez Lance’a Henriksena, który miał wprawkę do tej roli, grając wcześniej androida Bishopa z Obcego), mający za przeciwniczkę główną bohaterkę (bardzo zwinna akrobatka, robi salta i wymachuje nogami), mszczącą się za śmierć rodziny, oraz walczącego przy jej boku Dobrego Cyborga (Kristofferson), który jest mistrzem walki. Szlachectwo zobowiązuje – Kris nie daje sobie w kaszę dmuchać. Razem dziesiątkują przeciwników, gdyż właśnie na tym polega misja Krisa: „zniszczyć wszystkie pozostałe przy życiu cyborgi”.
Walki są jednak, co dziwne przy tym budżecie, trzymające w napięciu (w przeciwieństwie do tych z filmów Costnera). Zwyczajowym akrobacjom towarzyszą „niesamowite” skoki wojowników, których daleki zasięg i wysoka częstotliwość w pewnym momencie mogą razić widza (zwłaszcza, że po kolejnym oglądaniu można dostrzec gdzieniegdzie linki podtrzymujące aktorów), ale pod tym względem, a także pod względem wiarygodności na szczęście nie są tak bzdurne jak w Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku. Reżyseria pojedynków jest bardzo dobra, a miejscami świetna, zwłaszcza, gdy w pewnym momencie, wzoremNieśmiertelnego, kamera odjeżdża na pewną odległość i krąży wokół walczących cyborgów. Czad, powiadam… Mamy tu pierwowzór jasnowidzącej szamanki z Arroyo (być może nawet to ta sama aktorka podkładała głos), która rozmawia z główną bohaterką: „Niebezpieczeństwo jest blisko.”/ „Skąd wiesz?”/ „Wiem wiele rzeczy, czuję to… Twoim przeznaczeniem jest dokonać wielkich rzeczy. Wszystkie marzenia jakie kryjesz w sercu mogą się spełnić.”/ „Zwariowałaś, starucho.”/ „Tak, hahaha!! Tak!” (pauza) „Nea. Oni nadchodzą.”
Wady filmu wynikają przede wszystkim z dialogów i założeń fabuły. To nie jest popisowy film Pyuna – scenarzysty, mimo, że autor ten nigdy nie schodzi poniżej standardowego amerykańskiego poziomu. Cyborgi na przykład, żeby przeżyć, muszą pić ludzką krew (w tym też celu chcą podbić miasto Taos) – jest to tyleż nowatorskie, co bzdurne – bo jak coś, co jest maszyną i ma w środku elektronikę może być napędzane płynem organicznym? Gdyby jeszcze to odpowiednio wyjaśnić, byłoby wszystko w porządku (pamiętacie Robocopa karmionego odżywką dla niemowląt?), ale Pyun zbyt wiele zostawia wyobraźni widza. Ech, te wampiry… No i dialogi. Znajdą się tu rodzynki w dobrym, falloutowym stylu, które rzadko rzuca główny maczo filmu, Kristofferson, ale dominują dialogi stereotypowe. Byłoby OK, gdyby bohaterka siedziała cicho i tylko walczyła, ale niestety… Najczęściej komentuje akcję, a jej płaska gra na pewno nie pomaga uwiarygodnić postaci. Jak znienacka przysunie: „Jesteś teraz częścią przyszłości… Mam nadzieję, że ja jestem częścią przeszłości”, to aż się ciemno w oczach robi.
Ale sprawna reżyseria i ikra, z jaką Pyun nakręcił film, rekompensują niedostatki. Dla fanów Fallouta będzie to miło spędzone 90 minut, o ile potraktują Rycerzy z przymrużeniem oka. Bohaterka po prostu, bez nadmiernego wysiłku, kosi rękami i nogami dziesiątki wrogów, a Kristofersson jej dzielnie sekunduje. W pewnym momencie zacząłem odczuwać przesyt, bo walka stała się główną treścią filmu i przytłoczyła resztki fabuły, przy czym łatwość z jaką bohaterka kładzie pokotem kolejną dziesiątkę przeciwników wywołuje uśmiech. Kiedy, dźwigając na plecach Kristoffersona, mówi, stając ze sztyletem w ręku naprzeciwko 11 chłopa (policzyłem!): „W porządku, który z was chce zginąć pierwszy?”, mam mieszane uczucia… Ale pamiętam, że dawno temu, gdy Rycerzy wyświetlała Polonia 1 za swych złotych czasów, film ten budził we mnie większe emocje – i to głównie ze względu na ciekawe sceny walki.
Obecnie dostanie filmu na dvd nie stanowi problemu, mało tego, kosztuje on (w popularnej sieci marketów) niecałe 20 złotych . Ale zanim zaczniecie się zastanawiać, czy kupić, musicie odpowiedzieć sobie na pytanie: „czy jestem dostatecznie wielkim fanatykiem postapokalipsy, żeby przymknąć oczy na chroniczne niedomaganie fabuły i zauważalnie (linki, linki!) niewysoki budżet?”. Poza tym, film raz na parę lat trafia się w telewizji (ostatnio – w 2003 roku – Szwedzka TV4 powtórzyła go dwukrotnie w ciągu kilku tygodni, co wzbudziło mój szacunek). Można więc wpaść na Rycerzy uważnie czytając program tv.
Motto: „Kim jesteś? Czego chcesz?”/ „Zaraz się tego dowiesz.”/ „To miejsce może być dla ciebie niebezpieczne.”/ „Zaraz będzie bezpieczne.”/ „Mądrala z ciebie…”/ „Mądry na tyle, że wiem, że wszyscy musicie zginąć.”
Patent: Wymienne korpusy cyborgów. Kristofersson traci połowę ciała, dosłownie, od pasa w dół i bohaterka niesie go na plecach jak mama dzidziusia w nosidełku. Potem, Kris znajduje sobie leżące gdzieś „bezpańskie nogi” (jego stare uległy zniszczeniu) i jak gdyby nigdy nic dołącza się – dopasowując je do korpusu pośród skrzenia iskier, równie beztrosko jakby wkręcał żarówkę. Wywołało to moją radość, ale jest to śmiech niewymuszony, bo widać, że autorzy mieli sporo zabawy, gdy robili film. Poza tym w przeciwieństwie do słynnego costnerowskiego destylatora, przełknąłem ten fakt bez większych problemów. W przyszłości technika może zajść daleko…
Podobny patent Pyun** wykorzystał w filmie…
Omega Doom / Omega Doom (tytuł tv) / Apokalipsa (wideo)
sc. i reż.: Albert Pyun
Film pochodzi z 1995 roku a grający główną rolę Rutger Hauer pokazuje w nim, że cyborg*** z niego nie lada i trudno go rozmontować. W kręconym w Słowacji Omega Doom są obecne efekty specjalne, ale… cóż, to film niskobudżetowy, a nie ponad stumilionowy Terminator 2. Efekty wyglądają lepiej, niż można by przypuszczać, ale są na granicy wiarygodności. Na stronie Rutgera Hauera przeczytałem, że Pyun nakręciłOmega Doom w 10 (dziesięć) dni zdjęciowych, w myśl zasady: „nie ma krzeseł na planie”. Jeżeli uświadomimy sobie, że w tym czasie powstaje 1,5 do dwóch odcinków serialu godzinnego, a przeciętny film Amerykanie robią minimum 30 dni, to Pyunowi należą się słowa uznania, tym większe, że jest to film wybitny, jeśli chodzi o gatunek s.f.
W świecie po zagładzie nuklearnej przetrwała garstka cyborgów i ludzie. I od razu Pyun miał niezwykły pomysł, bo ŻADNA z występujących w filmie postaci… nie jest człowiekiem. Same cyborgi. Ale są to cyborgi symulujące ludzi, choć widać pod ich „skórą” metal. Rutger Hauer gra przybysza z zewnątrz, a przybywa do zniszczonego (tam zresztą nie ma innych;)) miasteczka o nazwie „Old Town Europe” i staje się, za pomocą sprytnego blefu, którego rzecz jasna nie zdradzę, „elementem przetargowym” w konflikcie dwóch klanów walczących o władzę: Klonów i Androidów. Jedynymi osobami, a raczej cyborgami, które mu kibicują, są służąca – robotnica (Rutger to rzecz jasna model bojowy) prowadząca własny bar, w którym jedynym dostępnym drinkiem jest woda („Czego się napijesz?”/ „Wody z lodem„), oraz android – nauczyciel, Głowa (nazywa się tak, bo zaczyna film jako oderwana od tułowia głowa służąca jako piłka nożna jednemu z Druidów).
Pojedynki są świetnie nakręcone, a Hauer – cóż, nie młody, ale jeśli chodzi o „granie twardziela” to taki Costner mógłby pobierać u niego lekcje. Rutger po prostu, wie, w jakim momencie zdjąć czapkę, a w jakim nie, no i oczywiście, w którym momencie wyjąć pistoletopodobną broń. Film trochę cierpi z powodu budżetu, ale przy odrobinie wyobraźni ze strony widza przestaje to mieć znaczenie. Dobrym, efektownym pomysłem było rozpoczęcie i zakończenie filmu cytatami z wiersza poety Dylana Thomasa p.t. A śmierć nie będzie miała władzy: na początku wprowadza to widza w postapokaliptyczną konwencję filmu, a na końcu daje nadzieję na lepsze jutro. Piękna jest też scena, w której umierająca kobieta – cyborg prosi Hauera, by przekręcił jej głowę, żeby mogła oglądać zachód słońca.
To film dla widzów z wyobraźnią (czyli chyba dla większości fanów Fallouta), bez wątpienia stanowi szczytowe osiągnięcie twórcze Alberta Pyuna. Szczerze polecam. Znajduje się w standardowym wyposażeniu każdej szanującej się wypożyczalni kaset)
Patent: Głowa sama mówi; a poza tym broń pojedynkowa cyborgów: czarne, trójkątne i przypominające trochę kształtem sztylet „pistolety”, które miotają laserowe dyski (tak to przynajmniej wygląda).
Motto (Głowa do przybyłego Hauera): „Nie zamierzasz się chyba mieszać do ich spraw? To złe maszyny…„. A Rutger w odpowiedzi: „Może dzięki mnie zrozumieją, że zbłądzili„.
Ostatnim z filmów Alberta Pyuna, który tu omówię, jest…
Adrenaline: Fear the Rush / Adrenalina
1995.
„Nikt nie widział, kiedy to nadchodziło. Wszyscy mieliśmy się na baczności przed wielkimi wydarzeniami, awarią nuklearną, następnym Czarnobylem. Gdy rozpadły się republiki radzieckie, nikt nie wiedział, kto i za co był odpowiedzialny. Kiedy próbowali to sobie poustawiać, coś im nawaliło – coś małego. Przetoczyło się przez Europę Wschodnią na zachód jak gigantyczne fale śmierci. Nazwano to „nitrocefalem złośliwym”. Gdy St. Zjednoczone dostrzegły zagrożenie utajoną chorobą swych brzegów, osadzono ostatnich emigrantów w obozach kwarantanny”.
To właśnie opowiada nam na wstępie z offu główna bohaterka, policjantka – żółtodziób, grana przez Natashę Henstridge (znaną z roli milutkiej kosmitki w Gatunku). Natasha ma problem: jej mąż był jednym z emigrantów, zabito go, sama wychowuje dziecko, dla którego stara się o paszport (takie starania są nielegalne). „Obóz (kwarantanny) stał się miastem. Były dwa światy- zdrowy i chory. Nikt nie chce wejść i nikt nie wychodzi”.
Początek w ogólnodostępnej wersji wideo mógłby być lepiej przetłumaczony, ale i tak jest interesujący, w atmosferę apokaliptycznego zagrożenia wprowadzają nas dokumentalne reportaże z „pola walki”. Choć te republiki radzieckie…? Ale w końcu czeka nas to niedługo, bo w roku 2007. Zobaczymy…
To jest cud, w jaki sposób Pyun potrafi wykorzystać tak skąpy budżet i tak nieszczególne, z pozoru niemal anty-estetyczne, rumuńskie plenery. Reżyseria jest technicznie wybitna, zdjęcia George Mooradiana niesamowite, montaż świetny. I wszystko to w klaustrofobicznych pomieszczeniach – brudnych, zimnych i wilgotnych piwnicach, więzieniach, po których policjanci pod wodzą (baczność!) Christophera Lamberta (najbardziej znany z Nieśmiertelnego, a tutaj dopiero pokazuje, co znaczy „Prawdziwy Twardziel”) tropią zainfekowanego groźnym dla całego świata wirusem gostka. Wirus za dwie godziny zacznie się rozprzestrzeniać, więc czasu jest mało. Nie ma tu widma zagłady nuklearnej, ale świat zagrożony apokalipsą biologiczną. Zwierzyna, którą ściga policja, robi wrażenie nie tyle nawet samą charakteryzacją (takim panom nawet automaty odmawiają zdjęć paszportowych), co okrutną, wykalkulowaną inteligencją. Po jakimś czasie zresztą układ zwierzyna-myśliwi ulega odwróceniu…
Klimacik ten film ma. Mój starszy po ekranowym zastrzyku Adrenaliny orzekł, że to najlepszy thriller, jaki ostatnio widział – a widział ich trochę. Z pewnością jest to jeden z najbardziej krwawych filmów jakie miałem okazję zobaczyć. Pyun nie oszczędza ani myśliwych, ani zwierzyny: Christopher i Natasha czołgają się i pełzają, strzelają do celu, i sami są celem, brną we krwi własnej i wroga. Mocne, trzymające w napięciu kino – a tego oczekujemy po thrillerach s.f. Lambert to klasa, a i Natasha gra świetnie. Aż przyjemnie patrzeć jak w desperacji czołga się tunelami w pościgu za zainfekowanym…
Patent: Może wirus? Mógł być pierwowzorem toksyny FEV!
Motto: „I powiedz mi, jak coś zobaczysz.” (Lambert wyrzucając znalezioną w kanałach ludzką gałkę oczną nie skonsumowaną przez „zainfekowanego”).
American Cyborg Steel Warrior / Amerykański Cyborg;
1992.
Khem. No tak. W zasadzie jak się przeczytało oryginalny tytuł, to można darować sobie film. Całkiem spory budżet poszedł w naprawdę dobrą scenografię (ruiny, ogólna demolka itd.), ale fabuła, choć początkowo wielce obiecująca, staje się karykaturą samej siebie. Cyborg zaczyna się bardzo obiecująco – uroczą panoramą zniszczonej okolicy, narrator opowiada z offu historię: „Po 17 latach po wojnie nuklearnej wszyscy, którzy przeżyli, zostali zapędzeni do miast więzień, nadzorowanych przez system komputerowy sterowany sztuczną inteligencją. Cyborgi stworzone niegdyś do służby ludziom, teraz pracowały jako strażnicy nowego porządku.” Na skutek skażenia, czy też mutacji, kobiety nie są zdolne do rozrodu. Główna bohaterka (wreszcie jakaś odmiana) jest człowiekiem i „tą wybraną”, której szczęśliwie udało się zajść w ciążę. Dzidziuś w społeczeństwie rządzonym przez cyborgi byłby złem, toteż wysyła się za mamusią cyborga. Na szczęście bohaterka w porę ucieka, zabierając płód (uprzednio pobrany podczas operacji przez troskliwych chirurgów z „ruchu oporu przeciw cyborgom”) w specjalnej kapsule, w plecaku, ze sobą. A cyborg, jak to cyborg, nie ma łatwego życia i, wzorem Terminatora, musi leźć za nimi. Od tego, czy dzidziuś przeżyje, zależą losy świata. Aha, i do mamuśki przyłącza się (wcale nie z dobrego serca) niejaki Austin, który pełni odtąd zaszczytną funkcję „odstraszacza cyborgów”.
W filmie są niezłe efekty specjalne (np. słynne, choć mało oryginalne [było w Westworldzie z Yulem Brynnerem] widzenie na podczerwień śladów stóp tropionych ludzi przez cyborga – tropiciela albo ciekawie wysuwający się z palca cyborga kolec – co zerżnięto z kolei z Robocopa), imponująca scenografia, porządne kostiumy, a mimo to Amerykański Cyborg straszliwie nudzi. Nawet można byłoby – stosując takie założenia jak w scenariuszu – zrobić niezły film, ale twórcy za bardzo chyba chcieli zrobić konkurencjęTerminatorowi 2. Efekt jest dołujący. Szczyt realizacyjnej głupoty stanowi ściągnięta z Terminatora„powolna majestatyczność” cyborga, tutaj doprowadzona do absurdu. Idzie sobie taki ostentacyjnie, spacerkiem za bohaterami, żeby widz nie myślał, że mu zależy, a jak już zada cios, to zawsze da dwie sekundy do namysłu, na unik… i tak się widz męczy.
Film nadaje się do obejrzenia w gronie znajomych, wtedy można się przynajmniej razem pośmiać. Bo samemu… jest zbyt nudno.
Motto: „Powiedz, jak cię traktuje życie” – mówi handlarz do Austina. A bohater na to: „Jak gówno w toalecie.” Ta odpowiedź jest niestety prorocza, o tyle o ile będzie się ją rozpatrywać w kontekście oceny jakości tego filmu. Przytoczyłem tu chyba najlepszy (jeżeli mogę tak go w ogóle nazwać) dialog, wszystkie pozostałe są strasznie banalne, a wątek romantyczny tak głupi i infantylny, że aż śmieszny
Patent 1: Tabletki blokujące radioaktywność. Czyżby pierwowzór Rad-away’a?
Patent 2: Jak zabić cyborga? Najpierw nożem w szyję, potem strzał z pancerfausta, potem mina przeciwpiechotna, potem odciąć mu palce, żeby upadł z wysokości, przebić brzuch… wierzcie mi, to się staje nudne po pewnym czasie, w przeciwieństwie do Terminatorów…
Patent 3: Wierzcie lub nie, cyborgi najpierw oderwały sobie po jednej ręce a potem się nimi wymieniły i były jak nowe. Ach, cuda techniki…
Patent 4: Kapsuła służąca do przechowania płodu. Plecak z kapsułą wytrzymał chyba wszystkie możliwe rodzaje wstrząsów i upadków – całe szczęście, że to był płód, bo gdyby to był niemowlak, chyba by się ze strachu (albo z przerażenia głupotą scenariusza)… odpowiednio zachował.
World Gone Wild / Zdziczały Świat;
1987.
Jest rok 2087. W 2012 dwie wielkie armie świata rozpoczęły ostatnią wojnę, po 15 latach której, gdy użyto wszystkich znanych broni, w tym także nuklearnej, ludzkość została zgładzona… Życie ocalałych z pogromu stało się gehenną. Przez 50 lat nie spadła ani jedna kropla deszczu.
Początek znowu obiecujący. Od razu wiadomo, dlaczego woda jest w cenie. Bohaterowie – na ich czele grany przez Bruce’a Derna Magik – zebrani na zasadzie znanej z Siedmiu samurajów, bronią zaopatrzonej w wodę osady przed bandą zahipnotyzowanych morderczych nastolatków (ja nie żartuję!) dowodzoną przez śmiesznego i strasznego zarazem Herszta (gra go muzyk Adam Ant).
W ogóle cały film próbuje być zarazem śmieszny i straszny, a taka mieszanka komediowej konwencji z wypruwaniem flaków nie jest w tym przypadku najlepszym pomysłem. W zasadzie, jest pomysłem opłakanym w skutkach. Film jest lepszy niż np. opisany wyżej Amerykański Cyborg, ale… strasznie głupawy. Adam Ant i jego kompania „zahipnotyzowanych morderczych nastolatków” biegają w idiotycznych białych kombinezonach, a Herszt, zamiast od razu spacyfikować całą osadę (a była ku temu okazja), daje jej mieszkańcom czas na zwerbowanie najemników.
Są w tym filmie naprawdę dobre pomysły (np. ciekawy, choć niezbyt oryginalny werbunek obrońców osady; autobus służący jako szkoła dla dzieci; rozdawanie przez wojsko wody na kartki), ale giną pogrzebane głupotą bijącą z pozostałych scen. Apogeum scenariuszowego absurdu jest ostatnia bitwa: zahipnotyzowane wojsko Adama Anta kontra mieszkańcy osady, wiadomo – wóz albo przewóz, jeńców nie biorą. I oto, w samym środku jatki, Magik (najciekawsza postać filmu) gawędzi sobie, jak gdyby nigdy nic, z innym bohaterem – a za nimi widać jak reszta się naparza „na śmierć i życie”. Ni to Monty Python, ni to Benny Hill…
Film jest pozbawiony logiki na tyle, że można sobie z niego żartować w gronie znajomych, i tak głupawy, że raczej nie warto go pamiętać. Można go, podobnie jak Amerykańskiego Cyborga, bez większych problemów dostać w wypożyczalni. Ale obydwa te filmy oglądacie na własne ryzyko – pamiętajcie, że ostrzegałem.
Patent 1: Szkoła dla dzieci w autobusie szkolnym- jeden ze zmarnowanych pomysłów na lepszy film.
Patent 2: Występują tu „ludożercy” (podobnie jak w Amerykańskim Cyborgu). Należy do nich też jeden z głównych bohaterów – typowy filmowy „rozśmieszacz”. Film przez niego cierpi, choć „ludożercy” to ciekawy aspekt post-nuklearnej rzeczywistości- znowu zmarnowany pomysł.
Motto (kobieta do Bruce’a Derna): „To nie ma sensu.” A Bruce do kobiety: „Nic nie ma sensu w świecie, który zdziczał” (Nothing makes sense in the World Gone Wild).
Steel Dawn / Stalowy świt
1985 r.
Patrick Swayze gra samotnika, byłego żołnierza, tułającego się po pustkowiach i walczącego z Podludźmi. Podczas swej tułaczki Patrick spotyka Mistrza, skośnookiego staruszka, który nauczył go kiedyś walczyć, a obecnie jest „Rozjemcą” pomiędzy walczącymi o drogocenną wodę osadami. „Wszyscy straciliśmy rodziny w czasie wojny” – mówi Mistrz. Można się domyśleć, że była to wojna nuklearna, która, być może, sprawiła również, że wody na całym świecie się cofnęły: podczas pięknie sfotografowanej (na Afrykańskiej pustyni) podróży Swayze mija szczątki jakiejś przedwojennej ludzkiej budowli, a po chwili przechodzi obok wystającego z piasku szkieletu statku. Jednym słowem, czad.
Walki w Stalowym świcie stoją na bardzo dobrym poziomie (co ciekawe, broń palna, nie mówiąc o plazmowej i laserach, jest nieznana), a Swayze walczy za pomocą fikuśnego kosturka podróżnego i długich sztyletów, przypominających japońskie sai, używa rąk i nóg, a poza tym medytuje stojąc na głowie. W filmie, niczym samuraj, broni czci i honoru wdowy (i jej małego syna), która na swoim ranczo próbuje zbudować akwedukt, a przeszkadzają jej w tym źli bandyci. Fabuła jest prosta, scenarzysta nie próbował nawet na siłę pokazywać coś więcej niż walki z udziałem Patricka oraz wątek miłosny – i bardzo dobrze. Każda postać ma swoją „osobowość” – mimo, że czasem nieco spłyconą, jak w przypadku przeciwników bohatera, to jednak wiarygodną dzięki grze aktorskiej. Dzięki temu losy „obrońcy wdów i sierot” śledzimy z zaangażowaniem i kibicujemy bohaterowi, gdy zmaga się (w dobrze nakręconych walkach) z czarnymi charakterami.
Swayze odwala naprawdę kawał wspaniałej roboty. Może nie robi takich akrobacji jak Jackie Chan za swoich złotych lat, ale i tak jest „twardzielem który kopie tuziny złych tyłków”, a w tej roli sprawdza się idealnie:). Równie dobrze wypada jako bohater romantyczny. Wydaje mi się, że końcowa scena to mniej więcej to, co chciał osiągnąć Costner przy Wodnym świecie – nie ma tu zbędnego wyciskania łez, decyzja bohatera może rozczarować, budzić wątpliwości, ale cóż – widać, w sercu „wojownika pustkowi” nie ma miejsca na rodzinę. Ta decyzja jest jak najbardziej wiarygodna psychologicznie – bohater spełnił swą misję, pokonał zło, a teraz jego rola obrońcy kończy się. Dlatego, jak wielu przed nim, odchodzi ku linii horyzontu.
Film, jeśli się nie mylę, widziałem na dvd, i to wcale nie drogo.
Patent 1: Rada Zakonu, która wysyła list zawiadamiający osadę o przybyciu Rozjemcy (Mistrza). Zakon ten mógł być pierwowzorem Bractwa Stali;), chociaż nie wiadomo, jak wyglądają.
Patent 2: Podludzie to człekopodobne stworki ubrane w dziwne maski, żyjące w piasku i próbujące wciągnąć Patricka pod ziemię.
Motto: „Kiedyś byłeś szybszy…” (mówi Mistrz do Patricka, ściągając czapkę z głowy)/ „A ty miałeś więcej włosów”.
Salute of the Jugger/ The Blood of Heroes / Krew bohaterów
1990;
Scenariusz i reżyseria David Peoples, i mówię o nim „Gościu przez duże G”, ponieważ film był dla mnie szokiem. Przestałem się dziwić temu „niespodziewanemu geniuszowi”, gdy zajrzałem do jego filmografii: był współscenarzystą Blade Runnera i scenarzystą jednego z najlepszych amerykańskich westernów – Bez przebaczenia.
Nie spodziewałem się, że (chyba w Australii) można nakręcić tak dobry film dysponując budżetem, który przez producentów Waterworld czy Postmana byłby wyśmiany. W tym przypadku jednak był na tyle znaczny, że kostiumy bohaterów nie wyglądają na „plastykowe” i uwiarygodniają fabułę, a i scenografia jest doskonale dobrana, choć siłą rzeczy głównie pustynna:).
Bohater, grany przez Rutgera Hauera (jaki ten świat mały) jest kapitanem drużyny Juggersów. Uprawiają oni krwawy sport przyszłości (patrz Patent), w którym kontuzje są powszednią wypadkową zaciętych zmagań. Drużyna Hauera gra w czymś na kształt Ligi Amatorskiej. Sam Rutger- twardziel, aż do bólu (dosłownie) – grał kiedyś w Lidze Zawodowej – lidze tuzów i bogaczy, sponsorowanej przez arystokrację Miasta. Niestety, romans z jedną z arystokratek sprawił, że Hauera wyrzucono. Teraz podstarzały mistrz walczy na czele swej drużyny (pięć osób) o przeżycie w „Lidze Amatorskiej”, a dawne chwile chwały powracają do niego we wspomnieniach. Do drużyny, w miejsce kontuzjowanego „biegacza” dołącza młoda dziewczyna, żółtodziób (cudowna Joan Chen), pragnąca grać w Lidze Zawodowej. Po wielu amatorskich walkach czeka ich mecz o wszystko – będący jedyną i ostatnią szansą na wejście do zawodowej ligi – z drużyną, w której kiedyś grał Hauer.
Film jest świetny. Zostawiłem go na koniec jako deser, bo moim zdaniem, obok Mad Maxa 2 jest to absolutnie szczytowe osiągnięcie gatunku. Gdy miała go pokazywać TVP1 (ze 2 lata temu) pomyślałem sobie: „Eee tam, już to kiedyś widziałem na kasecie. Pustynia, sport, naparzanie – standardzik.” Obejrzałem, bo akurat nic nie miałem do roboty. Wraz z napisami kocowymi pojawiły się myśli autodestrucyjne. „Dlaczego ja tego, %&$^*, nie nagrałem?”.
Rola Rutgera = wyżyny jego talentu. Scenariusz = rewelacja. Reżyseria = wybitna. Krew bohaterówzostała napisana tak, jak powinno się pisać genialne scenariusze filmów postapokaliptycznych: z inteligencją, werwą, błyskiem, a przede wszystkim z dbałością o detal – po prostu bezbłędnie. A zakończenie – to już mistrzostwo świata. Nie żaden oklepany standard amerykański typu „kasa, panienki i dobra bryka dla zwycięzcy”, nie Kevin Costner odjeżdżający na koniu z flagą w garści, lecz prawdziwe, głębokie, słodkie i cierpkie jednocześnie. Takie filmy się pamięta.
Pojedynki „sportowe” stoją na najwyższym poziomie, zarówno pod względem realizacji, jak i wiarygodności. Nie ma tak, jak to bywa w większości amerykańskich filmów, że bohater często zostaje np. postrzelony w nogę, a potem biegnie dalej, nieznacznie się krzywiąc, ale i tak zazwyczaj wychodzi z imprezy bez szwanku (jak choćby w wyżej opisanych Rycerzach). Nic z tych rzeczy. Tutaj, jak Hauer dostaje w oko, to je traci. Nie ma zmiłuj w postnuklearnej rzeczywistości. Nie zauważyłem żadnych potknięć, nawet w sferze „wiarygodności psychologicznej” odtwarzanych przez aktorów postaci. Oni nie grają wyświechtanych stereotypów. Postacie są po prostu oryginalne, wiarygodne i bardzo, ale to bardzo ludzkie… Co to znaczy? Żeby nie rozpływać się w komplementach, szczerze radzę – obejrzyjcie ten film.
Patent: W sporcie Juggers’ów chodzi w skrócie o to, by „biegacz” zatknął na patyku po drugiej stronie boiska czaszkę psa- jest to równoznaczne ze zwycięstwem. Reszta zawodników jest od tego, żeby powstrzymać biegacza/ zawodników drużyny przeciwnej- wszystkimi możliwymi sposobami, a mają do tego celu specjalne „sportowe akcesoria”, przy których bejsbol jest stosunkowo mało groźny.
Motto: „Walk slowly.” – mówi Rutger Hauer do Joan Chen w końcowej scenie. Żeby to w pełni zrozumieć, trzeba zobaczyć. Ja zrozumiałem dopiero, gdy pojawiły się napisy końcowe – wówczas olśniło mnie, bo te dwa słowa wypowiedziane przez Hauera są „kluczem” do odczytania przesłania Krwi bohaterów i świadczą o wybitności filmu.
Na razie to tyle o filmach postnuklearnych. Dlaczego niektóre opisy były krótkie, inne długie? Jest tego prosta przyczyna: autor, na skutek wielomiesięcznego przebywania na spalonych słońcem pustkowiach Kalifornii, odniesionych w głowę ran, wysokiego spożycia Booze, Nuka Coli itd., ma w pewnych przypadkach problemy z pamięcią. Musicie wziąć na to poprawkę. Poza tym, pewne filmy wzbudzają większe emocje, inne mniejsze. Nad słabym niskobudżetowym filmem sf rozwodzić się trudno. Najlepiej ostrzec czytelnika i zapomnieć. Z kolei słaby wysokobudżetowy sf budzi emocje („Kurde, Postman czyWaterworld to gnioty, pokazują to w kinach, a nie pokazują filmów Pyuna, Krwi bohaterów, czy innych filmów o niższych budżetach, które znacznie bardziej na to zasłużyły. To niesprawiedliweee!”/ albo: „Gdybym ja miał taki budżet, to kurde, klękajcie narody, a Ameryka to już w ogóle plackiem leżeć!”). A dobre filmy? Te bronią się same…
*Czuję się wykorzystany :-O (patrz: ksywa autora;))
**W 1989 Pyun zrobił postnuklearnego Cyborga z van Dammem, z którego to filmu już niewiele pamiętam, więc go nie opiszę. Pamiętam, że van Damme tradycyjnie dawał się we znaki i bardzo utkwiło mi w pamięci, jak ostrzył nóż (ale później zobaczyłem znacznie lepszą, analogiczną scenę w „Conanie barbarzyńcy”).
***W filmach Pyuna określenia cyborg i android są równoznaczne. Kristofferson i Hauer wyglądają jak Kristofferson i Hauer – po prostu ludzie, dopiero po odniesieniu rany widać, że pod skórą mają metal.
Co się stało z częścią drugą?! To był najlepszy artykuł, jaki wisiał na całym Cornerze. Wiem, że nie zaglądałem tutaj prawie dwa lata, ale to jednak boli, gdy znika porządny materiał, a Corner z „dwójki” stał się ogólną stroną falloutową, w dodatku strasznie poszatkowaną.
Nie panikujemy 😉
http://fallout-corner.pl/postkultura/filmy-postapokaliptyczne-cz-ii/
Content jest cały czas przenoszony. Trochę cierpliwości. Samemu nie da się zdziałać cudów.