Rozdział pierwszy
Szedłem przez pustkowie zupełnie bez broni w cienkim ubraniu po gorących skałach na zboczu górskim, wydawało się to wieczną wędrówką, która nie miała się skończyć, która miała już tylko jeden koniec, tylko mogłem mieć nadzieję na pomoc… Nie tutaj, nie w świecie zbrodni, bezprawia, przemocy, głodu i choroby, i śmierci. Śmierci, której nikt się nie oprze, tej, która jest nieprzekupna i która zabija bez litości, tej, która zabija wszystko, co słabe. Nie miałem siły już się dalej przeciwstawiać. Skała była gorąca, nie miałem siły trzymać się na nogach, w każdej chwili mogłem spaść w głęboki kanion… Może chciałem tego… Może było by ulgą rzucić się w przepaść i ulżyć sobie. Moje stopy dotknęły piasku, szorstkiego, gorącego… Naciągnąłem sobie koszulkę na głowę. Nogi miałem już zakrwawione… Usiadłem na ziemi za dużym głazem, byłem w cieniu. Czekałem, czekałem na to, czego się nie spodziewałem jeszcze przed kilkoma dniami. Śmierć, jest tak częstym słowem, chociaż może nie zdajemy sobie z niego sprawy, ale to ona przynosi ulgę, ulgę po rzeczy gorszej od samej śmierci. Śmierć miała mnie uwolnić od bólu, czekałem… Mój nóż był w kieszeni. Wahałem się. Nie byłem w stanie już sięgnąć po niego i zadać jeszcze sobie tak silny cios, by nie przysporzyć sobie więcej cierpienia przez ranę. Kanion… Tak, podczołgałem się do krawędzi… Z ust wprost do kanionu spadła obfita kropla krwi zmieszana ze śliną. Już tylko niewiele ponad metr… Ostatkami sił udało mi się przemieścić pół tułowia ponad kanion. Ciemność, miałem nadzieję, że to koniec bólu.
Gdy powoli odzyskiwałem przytomność pomyślałem, że może lepiej nie otwierać oczu… Myśli mi się plątały… Narkoza wpadłem po długim namyśle… Ale kto mnie znalazł? Te pytanie było nie za bardzo optymistyczne, mogli być to dobrzy ludzie, łowcy niewolników, lub ludożercy… Niewiele myśląc otworzyłem jedno oko, powoli i ostrożnie… Czułem silny ból, pod powiekami miałem piasek i krew. Byłem w sporym i ładnym pokoju. Była szafka i kilka krzeseł. Otworzyłem drugie oko. Poszło trochę lepiej. Na szafeczce obok zauważyłem mój nóż, a raczej jego skórzany paseczek, za który go wieszałem na wieszaku w domu… To miejsce było ładniejsze od mojego domu… Byłem potomkiem ludzi z krypty, jacyś idioci wysadzili przez pomyłkę schron. Nieważna była przeszłość, tylko teraźniejszość. Drzwi były dobrze naoliwione, bo nie słyszałem jak ktoś wszedł, słysząc męski głos trochę się przeraziłem.
– Już się obudziłeś, jak się czujesz?
– Eee… – Nie miałem siły mówić…
– Zajmiemy się tobą, skąd jesteś?
– …Z ununillum…
– Przeszedłeś spory kawałek… – mężczyzna był zdziwiony, ale nie poznałem tego.
Po kilku godzinach w samotności usiadłem… Było drętwo, kręciło mi się w głowie i nie mogłem się pozbierać. Zwymiotowałem i padłem na łóżko. Minęło kilka dni i doszedłem do siebie. Okazało się, że jestem w Bractwie Stali, zawsze chciałem być w Bractwie mieć normalnych ludzi koło siebie, broń i inne. Nadszedł czas by mnie pokazać nadzorcy tego posterunku.
– Choć już – powiedział Mark’ie.
Mark’ie był moim najlepszym kolegą od czasu, kiedy mnie znalazł. Załatwił mi pokój w Bractwie, a gdy doszedłem do siebie, powiedział, że jedynym sposobem na zostanie w Bractwie jest przystąpienie do niego. Teraz nadszedł czas, w którym odzyskałem pełną świadomość i miałem zostać przejęty. Wszystko zależało od mnie.
– Idę, już idę.
Dostałem zbroję bractwa i broń, szliśmy do nadzorcy. Korytarz był długi, z jasnymi lampami, wydawał się bez końca, gdy dotarliśmy do drzwi Rady, która miała zadecydować o przyjęciu mnie do Bractwa pomyślałem, że uda mi się. Drzwi się otworzyły…
– To on? – zapytał mężczyzna w zbroi.
– Tak – odpowiedział nieco zdenerwowany mój przyjaciel.
– Dobrze chodźmy.
Pomyślałem, dokąd? Co mnie czeka? Poczułem lekki ból żołądka. Nie miałem nic, a naokoło bunkra była pustynia, gdyby mi się nie udało znowu przeżywałbym mękę. Szliśmy tym razem innym korytarzem, wszystko było podobne, przeszliśmy przez kilka drzwi i trafiliśmy na strzelnicę.
– Dobrze, potrafisz obsługiwać broń palną?
Niewiele myśląc powiedziałem, że tak.
– Teraz przejdziesz test w tej dziedzinie. – kontynuował mężczyzna w krawacie.
– Będziesz strzelał do celów ruchomych z różnych broni, to cała logika, powodzenia. – powiedział mężczyzna w zbroi.
Rada wyszła za drzwi i po chwili zobaczyłem ich za szybą. Niedaleko tarcz był Mark’ie który mierzył czas wraz z innym mężczyzną. Obok mnie stał mężczyzna i patrzał się na mnie, po chwili wręczył mi pistolet na amunicję .223. Poczułem lekką ulgę. Strzelałem już z tego i była to moja ulubiona broń.
– Widzisz te tą tarcze? Niedługo zacznie kierować się w lewo, lub w prawo, kierunki będą się zmieniać w różnych odcinkach czasu. Szybciej lub wolniej, tylko nie celuj za długo. Chłopaki mierzą czas.
Dał mi trzy magazynki i kazał wystrzelać wszystkie. Stanąłem na linii i strzelałem, myślałem, że poszło dobrze. Kule trafiały niedaleko środka tarcz. Strzelałem jeszcze między innymi ze strzelby i z dużego karabinu, o nazwie Light Support Weapon. Karabin przypadł mi do gustu.
Następnie spytali mnie o pierwszą pomoc i inne temu podobne rzeczy, potrafiłem tylko bandażować lekkie rany i tylko tyle się ode mnie dowiedzieli.
– I jak poszło? – spytałem przyjaciela wchodzącego do pokoju.
– Moim zdaniem dobrze. Powiedzą ci wszystko jutro rano.
Siedzieliśmy w milczeniu. Czas mijał, mijał, ale nie tak jakbyśmy chcieli. W łóżku leżałem nie mogąc usnąć. Nad ranem usnąłem… Budzik! Zasrany budzik! – Pomyślałem.
Wszyscy żołnierze mieli śniadanie i ja zjadłem z nimi w stołówce. Apel mieli przesunięty o 45 minut. Jedząc, myślałem: „Jak o 45 minut to może ze mną, bo jak nie to zabiorą mi wszystko i pójdę w świat na śmierć…” Cholera! To zajmuje tylko kilka minut, a wszystko jest przesunięte o 45 minut… Szliśmy korytarzem, tym, co wcześniej tylko już z innym uczuciem, nie jak wcześniej z uczuciem strachu, tylko z uczuciem wątpliwości i nadziei. Mark tuż przed drzwiami powiedział:
– To ty musisz przejść przez te drzwi, ja muszę iść do siebie i czekać. Powodzenia!
– Dzięki. Na razie.
Przeszedłem przez zimne drzwi. Rada już stała przede mną. Powiedzieli chłodno:
– Spisałeś się całkiem nieźle, postanowiliśmy, że jednak przyjmiemy cię…
Poczułem wewnętrzny wybuch radości! Uścisnęliśmy sobie dłonie i dodali:
– Będziesz w oddziale specjalnym, z powodu twoich małych umiejętności medycznych i komputerowych, na mechanika się też nie nadajesz, ale strzelać potrafisz. Harry powie ci więcej.
– Chodź ze mną – powiedział Harry i wyszliśmy.
Zaprowadził mnie do pokoju z resztą ekipy, byli tam Mark, ja i Harry – reszty nie znałem.
– To jest John, to Wood, Lenny, Riley i Tom. John to nasz mechanik, Wood lubi karabiny – pokazał się lekki uśmiech na twarzy Harrego – Marka znasz, ja jestem lekarzem, Tom to saper i kierowca, Lenny, Riley i Tom to nasi „zwykli” agenci. Ty będziesz snajperem, jesteś widząc z testu naszym najlepszym strzelcem, no i będziesz skrytobójcą, odpowiada?
– Pewnie – powiedziałem już pewny siebie.
– John zaprowadzi cię do magazynu z bronią i innymi rzeczami. Da ci niezbędny ekwipunek, część rzeczy będziesz mógł sobie dobrać.
– Dobra, rozumiem.
– Reszte wytłumaczy ci Mark, aha dostaniesz nowy pokój, jednoosobowy.
– Idziemy – powiedział John i wyszedł.
Ruszyłem od razu za nim, dobrze zrobiłem, bo szliśmy dość szybko.
– Najpierw zbroja, coś lekkiego nie ciężkiego. Może to. – wskazał na metalową zbroję, coś jakby lekki zasilany pancerz. Był na wieszaku, miał hełm z szybką na oczach, błyszczał się cały…
– Świetne.
– Tak, specjalnie dla nas. Patrząc na twoją posturę będzie w sam raz, ma noktowizor, szybki da radę wymienić, jak się stłuką. Zmienimy buty. Te będą dobre – kauczukowa podeszwa, ocieplane, pochwa na nóż. – buty były do 1/3 łydki. Pasowały pod kolor zbroi.
– Ok.
– Nóż… Nóż już masz, wysłaliśmy nawet jego plan do innych posterunków.
– …Coś jeszcze?
– A tak. Kostium pod zbroję – nie możesz chodzić w tym bez niczego na sobie.
John wyciągnął z szafki ciepły kostium dwuczęściowy.
– Chodź dalej. Tutaj mamy magazyn z bronią, noktowizor odpada, masz wbudowany, nóż masz, snajperka – wziął z półki karabin snajperski – Jest to najlepszy karabin snajperski, tłumik i inne bajery. Pistolety… Wybierz Sobie.
– Dobrze…
Niewiele myśląc wziąłem dwa.223 i tłumiki oraz lasery, baterie, oraz dodatkowy magazynek.
– Złożę w pokoju, OK.?
– Dobrze.
– Amunicja…. Chodź.
Przeszliśmy przez grubsze drzwi, które się za nami zamknęły. John dał mi bez słowa masę amunicji.
– Ciężkie? Zaraz pójdziesz do siebie. Inne rzeczy…
– Jeszcze coś?
– Chodź… – słyszałem te słowo już kilka razy.
Dał mi bandaże, gazy, wodę utlenioną, stimpaki i inne tabletki i płyny. Powiedział też, że wszystkiego nie muszę brać, Harry jest lekarzem. Śrubokręty, oraz butelkę wody i kilka innych rzeczy, pomógł mi to zanieść do mojego pokoju i mnie zostawił.
Gdy udało mi się wszystko pochować wszedł Mark z walizeczką. Otworzył ją bez słowa i dał mi pieniądze. Było ich sporo. Poinformował mnie o planie standartowych dni i o comiesięcznych wyjazdach do miasta.
Wieczorem, siedziałem z zapaloną lampką i myślałem o tym wszystkim. Dużo nie było do myślenia, zamiast tego, co mam, była tylko powolna śmierć na pustkowiu i wędrówka, która i tak nigdzie by nie doprowadziła…
Minęły trzy dni… Pierwsza misja… Czekaliśmy na Marka i Harrego w pokoju przy stole. Przyszli.
– Musimy przejąć trochę towaru i tyle, ot cała misja. Jack – moje imię – będziesz musiał oczyścić teren z bardziej uzbrojonych typów, niedaleko celu jest wysoki budynek…
Rozdział drugi
Czekaliśmy na transakcję niewolników i broni… Stałem wpatrzony w okno, brudne i popękane… Szkło zaparowało od mojego oddechu. Na szybce zbroi miałem wyświetlony czas, i inne dane… Już niedługo… Otworzyłem pękniętą ramę okna i zacząłem się wpatrywać w otoczenie. Nagle za sobą usłyszałem kroki… Kurde… – odwróciłem się zostawiając snajperkę na oknie, poczułem ból, mężczyzna uderzył mnie pięścią w twarz, oparłem się w tym czasie o okno, słysząc spadającą snajperkę na kubły i kosze. Krew zmieszana ze śliną ciekła mi po twarzy. Wyciągnął mi pistolet z kabury, po czym dostał pięścią w kość policzkową. Padając na podłogę wystrzelił, kula musnęła mi policzek, robiąc powierzchowną ranę. Wyciągnąłem drugi pistolet i strzeliłem mu pod obojczyk. Pistolet spadł mu na ziemię, a ja dokończyłem jego żywot kulą w głowę. Zabrałem pistolet i słysząc kroki nadbiegające z oddali wyszedłem oknem na wąski gzyms. Ze ściany wystawały pręty, a kilkanaście metrów dalej budynek „skręcał”. Podchodziłem coraz bliżej zakrętu, byłem w lekkim szoku, powoli doszedłem do rogu. W narożniku oparłem się plecami o ścianę i zaparłem nogami o gzyms. Może już nie przyjadą… Zdjąłem z pleców lekki karabinek, który był zbudowany na bazie Light Support Weapon. Nagle z okna wyłoniła się głowa, niewiele myśląc szybko celowałem i głowa krwawo rozpadła się. Flaki zawisły na niektórych prętach budynku, wszędzie była krew, na podłodze i ścianie. Rozluźniłem się… Nie na długo usłyszałem głośny silnik ciężarówki, która właśnie się wyłoniła z za rogu. Była niebieska, obdrapana i widocznie przed chwilą złapała flaka. Silnik uciszył się, by już nigdy się nie włączyć. Tom wychylił się z za kilku zniszczonych samochodów i trafił z granatnika prosto w samochód. Pomyślałem: „Co z ciężarówką?”. Czekaliśmy już minutę… Gzyms nie wytrzymał…. Spadłem, obijając się od dwa pręty, na masę rupieci. Zraniłem się w nadgarstek, przewróciłem się na brzuch. Powoli wstałem, chłopaki już biegli.
– Wszystko OK.?
– Taa… – mruknąłem i się zakrztusiłem wypluwając krew.
Wyszedłem ze śmieci i sięgnąłem, bo broń, Mark miał moją snajperkę.
Siedząc w samochodzie rozmawialiśmy:
– Mogło być lepiej – powiedział Lenny.
– Tak… To moja wina… – powiedziałem.
– Nie martw się, niewolnicy, którzy byli w ciężarówce i tak by się nie przydali.
Rozdział trzeci
Jechaliśmy, jechaliśmy w uczuciu porażki i rozterki, ale w spokoju o najbliższy czas naszego zdrowia. Dojechaliśmy do gór, niedaleko miejsca, w którym byliśmy, była droga na około tych małych gór. Ominęliśmy wielki głaz, nagle Tom dał po hamulcach, na drodze stało małe dziecko w garniturze, ślepo zapatrzone w pustkowie.
– Głupi jesteś? – powiedziałem wychodząc z samochodu.
– Nie mów tak do mnie… Powiedziało z łzą spływającą po policzku. – po chwili mały wyciągnął pistolet, strzelił mi w brzuch, nic nie poczułem, kula rozpłynęła się w powietrzu.
– ?… Co?… Jak?… – odwróciłem się.
Chłopaki stali zapatrzeni we mnie. Dzieciak jak obraz ze starego telewizora rozmazał się, był hologramem, nagle zza skały wyszło kilka Szponów i facet w jakimś garniturze… Hm…
– Brać ich! – Powiedział.
– Oh…
Wyciągnęliśmy broń, nie zdążyłem, broń połamana upadła parę metrów dalej, poczułem mocny cios na klatce piersiowej i zakrwawiony padłem na piach. Krew obryzgała mi twarz, nie była to moja krew tylko Szpona, który był już bez głowy. Byłem cały we flakach… Wstałem, Szpony do nich nawet nie podeszły, wszak byłem dużo bliżej potworów, więc oberwałem. John rzucił mi Combat Shotguna. Czułem się okropnie, niewiele myśląc wypaliłem z shotguna w zszokowanego mężczyznę. Obejrzałem się, zbroja była już do kitu, dojechaliśmy do miasta… Zaopatrzyliśmy się we wszystko. Dostałem Brotherhood Armor od mężczyzny z małego posterunku. Postanowiliśmy zatrzymać się na noc, by ochłonąć. Rano wyruszyliśmy do domu.
Rozdział czwarty
Co to był za mężczyzna? Szpony słuchały się go i poświęciły życie, chociaż pewnie nie wiedziały o niebezpieczeństwie. Stałem w łazience przed zaparowanym lustrem. Po co nas atakował? Wszystko było niejasne. Życie moje nie było usłane różami, wydawało mi się, że wszyscy mieli lepiej. Może tak naprawdę było.
Rano byłem ubrany w Combat Armor i szedłem do swojego pokoju… Usłyszałem wybuchy, strzały wszystko się waliło, kurde! Co do cholery się dzieje? Huh?… Wbiegłem do pokoju zabrałem pistolet.223, Combat Shotguna i jedzenie i picie. Otworzyłem drzwi… Wybiegając zobaczyłem wielkiego robota, który z Vindicatora rozwalił członków Rady i kilku innych. Niewiele myśląc ściągnąłem z pleców broń i strzeliłem serią w łeb, aż ten odleciał… Robot jeszcze pośmiertnie strzelał. Biegłem przed siebie. Wszędzie trupy… Przyszła śmierć, nie mogłem czekać. Wpadłem po amunicję i szybko do windy… Następny…. Chyba mnie nie widział. Powoli wróciłem się do składu. Po przejściu tych kilku metrów odetchnąłem. Wziąłem granatnik i pewien siebie strzeliłem w robota. Granatnik był nie naładowany… Jaki ja jestem głupi! Robot usłyszał ten dźwięk nie naładowanej broni. Lecz zanim się odwrócił biegłem już korytarzem za zakrętem, powoli szedł w moją stronę. Myślałem, że go zgubie, biegłem, zrobiłem koło i dopadłem windy! Nareszcie!
– O k… – przekląłem głośno. Może za głośno.
Wyjąłem łom i otwierałem… Drzwi były dobrze zabezpieczone. Robot się zbliżał, drzwi drgnęły, a ja schowałem się w przymkniętej windzie i zabrałem się szybko za klapę sufitu windy, po chwili wspiąłem się na wysokość drzwi do powierzchni… Nie otworze ich łomem wisząc na tym drucie. Cholera! Drzwi drgnęły… Otworzyły się same… Zobaczyłem coś, co mi się nie spodobało i lekko, z wrażenia zsunąłem się na dół… Robot coś nawijał swoim dziwnym głosem o celach, itp. Widocznie o mnie, może nie mógł się schylić… Plecami i nogami zaparłem się o ściany, przymierzyłem z broni, w nogę… Po chwili zacząłem strzelać… Dla tego blaszaka mrugnęły oczka, a ja oberwałem kawałkami jego nogi po twarzy. Po chwili byłem na szczycie. Biegłem, biegłem jak najdalej, brakowało mi już sił, pot spływał mi po twarzy, biegłem już strasznie długo, już mój bieg pełen wysiłku przeszedł na powolne tempo, zacząłem iść. Po kilku godzinach dotarłem do małego gospodarstwa. Zapukałem. Cisza, pusto nie było chyba nikogo. Oparłszy się o ścianę, poczułem głód. Powoli osunąłem się na ziemię. Poczekam trochę – pomyślałem. Jeżeli nikt nie przyjdzie to wejdę… Minęło 15 minut… Myślałem, że umrę… To tylko 15 minut… Wreszcie minęła godzinka! Wchodzę, długo nie wytrzymam! Otworzyłem drzwi. Domek był pusty, najadłem się do syta i przespałem. Nad ranem nic się nie zmieniło, więc poszedłem dalej… Wszystko jakby opuszczone… Szedłem i szedłem przez ten pusty teren i miałem wrażenie, że nic nie spotkam, a jak jednak coś spotkam to nie będzie to miłe. Minął dzień… Czułem głód, to, co było w domku nie wystarczało. Czekałem tylko na jakąś zwierzynę. Nagle się potknąłem i upadłem na gorący piasek. Cholerny kamień! Musiał właśnie tutaj być! Cham! Obróciłem się na plecy patrząc w niebo. Było ładne, nie to, co na starych obrazkach, ale chyba najładniejsze, jakie kiedykolwiek widziałem. Może po prostu, dlatego, że zwróciłem na coś takiego uwagę. Słońce powoli zachodziło, a po godzince było już chłodniej.
Rozdział piąty
Wszystko miałem przed oczami, jak gdyby było to naprawdę… Kumple ze schronu… Normalne życie, pewnego dnia po prostu go wysadzili! Przypadkiem ktoś z papierosem znalazł się w magazynie z amunicją! Idiota! Co za dureń. Wyzywałem go, aż już nie miałem pomysłów! Odetchnąłem i zasnąłem. Minęła noc, wydawała się dość krótka, wstałem i od razu położyłem się nie przytomny. Ból. Znów coś mi się przytrafiło. Ocknąłem się za płotem w spodenkach i koszuli. Wszędzie byli jacyś ludzie, ludzie z jakichś plemion. Z wszystkiego wywnioskowałem, że jestem więźniem na sprzedaż. Niedaleko krat chodzili ludzie. Jedna strona była pusta, było tam jakieś miejsce gdzie mieli warzywa i stolik. Hm… Mijał czas. Było ciemno. Marny metalowy płot w blasku lampy, łowca siedzący na stole rzucał cień… Nie mogłem spać i patrzyłem się na niego… Minął dzień, drugi… Karmili nas starym jedzeniem, dawali resztki i wodę, to można by przez sitko oczyszczać. Siedziałem sobie na ścianie, która moment temu się zburzyła… Otworzyły się drzwi. Wszyscy przyszli. Siedziałem około metra od gościa w garniturze, jakiegoś idioty w czapce, i dwóch łysych pał. Wszyscy mieli gnaty… Patrzałem się na nich… Zabrali Hutema (taki mężczyzna z jakieś wioski… Zacofanej wioski). Kiedy się odwrócili szybko wstałem wyciągnąłem rękę do kabury jednego z mężczyzn i wyciągnąłem SMG. Już nie było odwrotu. Zacząłem strzelać i wszystkich przeszywały kule. Krew była na podłodze, na drzwiach i na mojej twarzy. Zabiłem więźnia, przywódcę łowców niewolników i kupca. Magazynek był prawie pusty. Wpadło paru ludzi, którzy zanim uniosłem SMG – po bardzo krótkiej chwili zamyślenia – strzelili bez namysłu. Kule przeszyły moje ciało, które opadło na ziemię z łoskotem. Na zakrwawioną ziemię. W momencie tym czułem gorzki smak porażki i ulgę od tego świata.
Bowiem świat nuklearny to nie zabawa, nie gra. W tym świecie nie każdy przeżywa, nie każdy jest bohaterem. Nie wszystko ma „happy end”. I gdyby istniał taki świat, chcielibyśmy wrócić do domu i ciepłego łóżka. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła… Postnuklearnego piekła, które się nie kończy i gdzie więcej ludzi ginie niż się rodzi. Więcej jest zła niż udawanej dobroci. Więcej jest prawdy niż w telewizyjnym odbiorniku, gdzie pokazywane jest zło, które nie przytrafia się nam ale komuś innemu, ale gdy może kiedyś zobaczymy te pustynie postnuklearne to jednak zobaczymy zło, którym w jakimś sensie BYŁO to odzwierciedlane przez odbiorniki. BYŁO, powiecie było, było dobrze, było, bo już nie ma odwrotu, nie ma możliwości odwrócenia takiej rzeczy jak całkowite zniszczenie. Nie możemy naprawić dziury ozonowej, a co dopiero zagładę prawie całkowitą. Więc zastanówcie się dobrze, czy jednak tego chcecie, bo już nie będzie odwrotu. Wszyscy fani Fallouta chcieliby być w jego świecie.
Ale pomyślcie czy postawieni przed szansą stworzenia świata postnuklearnym byście to zrobili. Bowiem nie wiadomo o ile byście sobie skrócili życie.
I niech jakiś idiota naciśnie w końcu ten czerwony guzik! 🙂
Autor: SPEC